poniedziałek, 5 maja 2014

"The Dresden Dolls" - recenzja

W "Wiadomościach Sąsiedzkich Wesoła" pojawiła się (jak co miesiąc) moja recenzja - tym razem albumu "The Dresden Dolls" zespołu The Dresden Dolls. Poniżej zamieszczam początek tekstu, a do całości odsyłam tu (nr 157, str. 10).



Punk + kabaret? Można!
The Dresden Dolls, „The Dresden Dolls”

    Przyzwyczailiśmy się już, że wielu artystów po prostu wymyka się szufladkom. Łączą ze sobą gatunki, zlewają to, co zdawało się do siebie nie pasujące i tworzą nową jakość, którą trudno nazwać. Jednak są też takie zespoły, o których trudno powiedzieć, żeby czerpały z jakiegokolwiek gatunku. Jednym z nich jest The Dresden Dolls. Amanda Palmer i Brian Viglione, pianino w roli głównej, wokal, gitara, perkusja i mnóstwo dziwnych dźwięków. Sami mówią, że ich nazwa ma się kojarzyć z tragedią zbombardowanego miasta i filigranowymi, kruchymi lalkami porcelanowymi – chaos plus delikatność. I to chyba najlepiej oddaje to, co chociażby na ich debiutanckiej płycie o zaskakującym tytule „The Dresden Dolls” można usłyszeć.

    Niektórzy znajdują tu porównania do rocka i kabaretu. I chyba słusznie. Muzyka jest dość ciężka, drapieżna, można powiedzieć punkowa, a przy tym nieco groteskowa. Mamy tu delikatne przejścia, które niespodziewanie zmieniają się w pianinowe szaleństwo („Missed Me”) jak i w całości utwory kabaretowe, które gdzieś pod spodem kryją pazur („Coin-Operated Boy”), który ujawnia się czasami w postaci wspomnianych wyżej dziwnych dźwięków – darcia kartek papieru, uderzeń przedmiotami, drapania i tym podobnych. Całą tą szaloną orkiestrę prowadzi swoim niesamowitym, momentami dzikim („Girl Anachronism”) , a momentami lirycznym („Perfect Fit”), wokalem Amanda Palmer. Jej zadanie można porównać niemalże do aktorskiego, kiedy głosem doskonale wyraża zawarte w tekście emocje, moduluje, zamiast tylko odśpiewać to, co ma napisane. Właściwie prawie każdy utwór można porównać do małej teatralnej etiudy, w której nastrój się zmienia, a kolejne kroki mogą zaskoczyć widza. Wszystko to razem przypomina nieco cyrk, nieco, jak wspomniałam, konwencję kabaretu z lat dwudziestych, ale przerobionego na modłę Tima Burtona. Wiele wyjaśnia to, że twórcy zespołu spotkali się ze sobą po raz pierwszy w święto Halloween. Klimat podsycają ich związki z teatrem (współtworzenie sztuk) i liczne inspiracje literaturą, jak również wydawanie własnych książek.

    Tekstowo mamy tu przede wszystkim miłość, a raczej problemy z miłością. Amanda Palmer cierpi po rozstaniu w „Missed Me”, ironicznie raduje się nakręcamym chłopcem, który zastępuje jej prawdziwego mężczyznę w „Coin-Operated Boy”, oskarża o złe traktowanie w otwierającym album „Good Day” i tak dalej. Każdy znajdzie tu sytuację damsko-męską dla siebie. I wszystko to to nie ckliwe, znane z popowych hitów, rozpaczanie nad tym, że ktoś nas opuścił czy że nam źle, ale raczej próba nieco szalonego przeciwstawienia się rzeczywistości i agresywnego wykrzyczenia tego, co boli. W końcu Amanda Palmer śpiewa wyraźnie „I'd rather be a bitch than be an ordinary broken heart” („Wolę być suką niż zwyczajnym złamanym sercem”).

Całość do przeczytania w "Wiadomościach Sąsiedzkich Wesoła"! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia