czwartek, 22 lipca 2021

Wykluczenie w ciąży - historia Marysi

Dziś po raz pierwszy na blogu tekst gościnny. Kiedy przyjaciółka poprosiła mnie o uwzględnienie jej perspektywy wykluczenia spowodowanego ciążą i umieszczenia jej tekstu o tym na blogu, zgodziłam się od razu, bo chętnie pokazuję tu różne perspektywy na doświadczenia takie jak macierzyństwo, czy ciąża. A więc, bez zbędnych zapowiedzi, tekst dla was: 


Siedzę na korytarzu przed gabinetem ginekolożki i czekam na swoją kolej. Po policzkach płyną mi łzy. Nie wiem czy to dlatego, że jestem obecnie bardziej wrażliwa, wydaje mi się, że zawsze miałam cienką membranę, teraz nie jest inaczej.

Jestem w dziewiątym miesiącu ciąży i szczerze powiedziawszy, choć koleżanki ostrzegały, nie wierzyłam w to ile spotka mnie nowych sytuacji, jak często będę się czuła wykluczona, pominięta, niewidzialna, lub odwrotnie – traktowana jakbym była niezdolna myśleć za siebie.

Córeczko… jak Cię ochronić przed tym bagnem…

Czytam post firmy farmaceutycznej, w którym lek przeciwbólowy reklamowany jest słowami: „Każdy dzień to dla mamy seria nowych wyzwań, które będą trwać od świtu do nocy. Zawsze jest coś ciekawego do zrobienia! Trzeba zamówić ubranka dla dziecka, zrobić pranie, uprasować piramidę rzeczy i zrobić rano bliskiej osobie kanapki do pracy. Mama nigdy się nie nudzi, dlatego stojąc po Waszej stronie mówimy głośno: «jesteśmy dumni spoglądając, jak dbacie o rodzinę i domowe obowiązki!»”. Myślę sobie – kim jest ta „mama”? O co tutaj chodzi? Co to znaczy być mamą? Czy teraz mam się stać również sprzątaczką i niańczyć swojego partnera, z którym na co dzień dzielimy obowiązki domowe? Dlaczego producent leku przeciwbólowego uważa, że tyrada o roli kobiety w społeczeństwie jest idealną reklamą tego specyfiku? Czy mam się zacząć nim odurzać, aby zniknęło uczucie totalnej dehumanizacji mnie jako osoby?

Jestem kulturoznawczynią i doskonalę zdaję sobie sprawę z tego jak urządzony jest świat Zachodu. Do momentu zajścia w ciążę nie doświadczałam jednak tak nasilonej dyskryminacji. Spotykałam się oczywiście z seksizmem, od lat odczuwam także „impostor syndrome” mając poczucie, że muszę 1) pracować ciężej niż wszyscy, bo jestem niewystarczająca, 2) w znacznym stopniu kontrolować swoje uczucia, aby nie być posądzoną o „bycie zbyt emocjonalną”. Mój były szef kiedyś wezwał mnie do siebie i długo gratulował, że udało mi się odrzucić tę część mnie. Do tej pory mam mieszane uczucia dotyczące tego spotkania.

Jednak doświadczenie ciąży osadzone jest w zupełnie nowym świecie wykluczenia, restrykcji i zasad.  Ja dowiedziałam się, że będę mamą mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej uznał, że kobiety nie mogą zdecydować czy chcą urodzić dziecko, które nie przeżyje. Olbrzymi stres i strach o małą spadł na mnie jak grom z jasnego nieba. A jeśli coś z tą ciążą będzie nie tak? Jeśli mała będzie miała ciężkie wady niepozwalające jej na przeżycie? Co jeśli rozkażą mi być żywą trumną dla mojego ukochanego dziecka, które umrze w trakcie lub tuż po porodzie? Jak ja to udźwignę psychicznie? Jak nasza rodzina coś takiego przeżyje? Wyjazd za granicę – to jest jakaś opcja, ale jak w momencie żałoby, w doświadczeniu tragedii tak bardzo dojmującej, bo dotykającej naszego dziecka, zebrać siły i załatwiać jakieś wyjazdy? Pilnie zrobiłam badania prenatalne, prywatnie, bo mój wiek nie kwalifikuje mnie do tych badań refundowanych przez NFZ. Wyniki były dobre, to mnie uspokoiło. Wydałam kupę kasy, ale żadne pieniądze nie były wtedy warte więcej niż ta informacja – „wszystko jest ok”. Mam szczęście, bo było mnie na nie stać.

Wydawać by się mogło, że kolejne miesiące będą łatwiejsze. Wszystko jest dobrze, wszystko jest w normie. Ale czym ta „norma” właściwie jest? Z perspektywy dziecka łatwo ją zdefiniować jako prawidłowe rozwijanie się płodu. A z perspektywy matki? No cóż…

Na początku drugiego trymestru jadę z przyjaciółką na wyjazd jogowy. W pracy dużo stresu, więc chcę się na chwilę urwać. W dodatku to jedyne małe okienko podczas pandemii, kiedy hotele są otwarte. Wyjazd jest cudowny, odprężam się. Po stresach pierwszego trymestru (okraszonych trwającymi całe dnie nudnościami oraz totalnym brakiem energii) cieszę się z tej chwili spokoju i radości. Hotel, w którym przebywamy jest bardzo nowoczesny i wydaje się dostosowany do potrzeb każdego gościa. Jak się szybko okazuje nie dotyczy to jednak kobiet w ciąży. Kiedy pytamy o wykonywane masaże i maseczki dostaję obcesową informację, że „kobiet w ciąży się nie masuje”. Maseczka na twarz też nie wchodzi w grę. Pytam dlaczego – jakie to ma ugruntowanie w wiedzy naukowej? Dostaję informację, że tak wygląda ich wewnętrzny regulamin. To znaczy bez absolutnie żadnych przesłanek medycznych właściciele hotelu mogą zapisać w regulaminie, że wykluczają daną grupę społeczną ze świadczenia im konkretnych usług. To tak, jakby tam wpisali, że nie masują łysych. To nie ma żadnego sensu, ale mogą, więc tak robią. Gadam o tym z dziewczynami. „To pewnie dlatego, że hotel się boi, że jak coś się stanie dziecku to będą pociągnięci do odpowiedzialności”. Równocześnie sauna i jacuzzi są otwarte, mimo, że niezalecane w ciąży. Gdybym chciała mogłabym swobodnie z nich skorzystać. Zaczynam się zastanawiać o co tu właściwie chodzi… czy ja nie mogę sama podjąć decyzji dotyczącej mnie i mojego nienarodzonego dziecka po zapoznaniu się ze wszystkimi informacjami dotyczącymi potencjalnych komplikacji? Kiedy dziecko się już urodzi, jako rodzic mogę decydować czy pójdzie do takiej czy innej szkoły, ba! mogę nawet podjąć decyzję dotyczącą tego czy przyjmie ono szczepionkę na COVID-19, ale kiedy jestem w ciąży nie mogę zadecydować o tym czy chcę aby nałożono mi nawilżającą maseczkę na twarz?

Pandemia to z resztą kolejna, bardzo ważna, część mojego doświadczenia bycia w ciąży. Najpierw olbrzymi strach i potężny research dotyczący tego jakie jest zagrożenie w przypadku zakażenia wirusem i co może dać mi szczepienie. Szybko dowiaduję się, że kobiety w ciąży nie uczestniczyły w badaniach klinicznych żadnej z dostępnych szczepionek, ale kilka z nich w ich trakcie zaszło w ciążę. Zgłębiam temat coraz bardziej, dowiaduję się czym jest mRNA i białko Spike, że szczepionki nie zawierają w sobie wirusa, że często występuje po nich gorączka, co jest potencjalnie problematyczne, ponieważ podwyższona temperatura ciała w ciąży nie sprzyja. Z drugiej jednak strony kobiety w ciąży są w grupie ryzyka, częściej niż inne chorujące trafiają pod tlen. Rozważam za i przeciw, podejmuję decyzję, że chcę się zaszczepić. Mówię o tym swoim bliskim. Moja rodzina jest bardzo wspierająca. Mama – pielęgniarka mówi: „cieszę się, że się zdecydowałaś. Od razu mniej się o Was denerwuję”. Mimo tego, że muszę jeszcze chwilę poczekać na swoją kolej czuję się dobrze wiedząc, że w końcu jest jakieś inne wyjście z tej sytuacji niż izolacja w domu. Swoją drogą rozmawiam na ten temat z koleżanką, która mówi: „ludzie tak bardzo narzekają na zamknięcie w domach z powodu pandemii nie zdając sobie sprawy z tego, że dokładnie to samo przeżywają kobiety w ciąży (kiedy np. muszą leżeć) i po porodzie, w niepandemicznym świecie. Kiedy dziecko jest już przez wszystkich odwiedzone i obcałowane, wszyscy rozeszli się do swoich obowiązków, a Ty zostajesz z małą osóbką, swoimi skłębionymi myślami, będąc jeszcze w połogu, co utrudnia Ci poruszanie się – zostajesz na domowej «kwarantannie», która jest dla innych zupełnie niewidoczna”.

Jestem nauczycielką akademicką, więc mam możliwość skorzystania ze szczepienia wcześniej niż reszta mojego rocznika. Czuję się uprzywilejowana i jestem wdzięczna za to, że mogę zaszczepić się wcześniej. Nie mam jednak możliwości wyboru ani miejsca, ani daty i godziny, ani preparatu. Zostaję wpisana na listę i zgłaszam się do punktu szczepień na Stadionie Narodowym. Po pierwszej dawce jestem zachwycona organizacją całego przedsięwzięcia. Wszystko idzie bardzo sprawnie, szybciutko, nie ma długich godzin oczekiwania, czego się obawiałam. Druga dawka nie idzie jednak tak gładko. Lekarka, która mnie konsultuje przed podaniem zastrzyku pyta czy mam zgodę od lekarza prowadzącego na szczepienie. Patrzę na nią z niedowierzaniem. Jak to? Pierwsze słyszę aby ktokolwiek potrzebował takiej zgody. I właściwie co ma zawierać taka opinia lekarska? Cóż ten lekarz wie więcej niż ja? O czym ma zaświadczyć? Przecież, zgodnie z zasadami prowadzenia ciąży ja bez przerwy robię badania krwi i moczu, jestem na bieżąco ze wszystkimi wynikami, a tu za mną w kolejce są ludzie, którzy ostatni raz robili morfologię 10 lat temu… oni żadnego zaświadczenia nie potrzebują…

Opowiadam o tej sytuacji znajomym. Reagują podobnie jak w przypadku tej kuriozalnej sytuacji w SPA. „Pewnie się boją, że jakby coś się stało dziecku to zostaną pociągnięci do odpowiedzialności”. A nie boją się tego w przypadku dorosłych osób? Poza tym, przecież ja nie zostałam ubezwłasnowolniona, nie odebrano mi praw, jestem taką samą obywatelką jak wtedy, kiedy nie byłam w ciąży. Skoro Szpital Narodowy się obawia pozwów to czy nie powinien ewentualnie żądać ode mnie pisemnego oświadczenia, że rozumiem ryzyko i się na nie zgadzam? Dlaczego znając swoje wyniki i będąc po rozmowie z lekarzem nie mogę sama za siebie zaświadczyć? Czemu lekarz ma zaświadczać? Nie rozumiem…

Wrzucam do internetu post pełen żalu na tę sytuację, okazuje się, że dosłownie dzień wcześniej w mediach ten temat był poruszony w jednym z dzienników informacyjnych. Dziennikarz omawiający sytuację także nie rozumiał o co tu chodzi. Okazuje się, że punkt na Stadionie Narodowym jako jedyny odmawia szczepień kobietom w ciąży. Jakim prawem? Piszę maila do działu HR swojego Uniwersytetu, dając im znać, że zmuszają nas do szczepień w punkcie, który odmawia ich wykonania. Dział HR dziękuje za informacje i temat całkowicie umiera. Odzywa się do mnie dziewczyna, która została wygoniona ze szpitala na Stadionie, kiedy chciała przyjąć pierwszą dawkę. Porażająca sytuacja, w której podbiega do niej jakaś kobieta, dosłownie tuż przed wykonaniem szczepienia i mówi, że nie wolno jej zaszczepić – takie są instrukcje od Ministra. Żadnej podstawy prawnej, uchwały, rozporządzenia nie ma. Ktoś od Ministra wysłał do nich maila i to wystarcza, aby wyprosić kobietę w ciąży ze szczepienia. Dziewczyna wyszła – oczywiście cała w nerwach. Po powrocie do domu zapisała się do innego punktu, wzięła ze sobą męża i miała plan dzwonienia na policję, gdyby znowu odmówiono jej wykonania szczepienia. Na szczęście w innym punkcie zaszczepiono ją bez problemu.

Stres z powodu wykluczenia w różnej formie, którego doświadczam właściwie bez przerwy, towarzyszy mi prawie każdego dnia. Do opisanych wyżej sytuacji dochodzi jeszcze rodzina, która daje wiele porad. Podczas rodzinnego święta słyszę bez przerwy „nie wstawaj”, „usiądź”, „nie rób tego, nie rób tamtego” i tak dalej. Decyduje się za mnie gdzie mam siedzieć, z kim jechać samochodem, że mam nie iść ze wszystkimi pomóc w organizacji tylko odpoczywać. Wiem, że to wszystko z troski, ale ta troska doprowadza mnie do szału. Nagle stałam się dzieckiem, za które się myśli, za które się decyduje. Dojście do siebie zajmuje mi kilka dni, zbiega się to z sesją terapeutyczną. Dowiaduję się na niej, że siła tego przeżycia, siła tego stresu nie płynie tylko z tej jednej sytuacji, ale ze wszystkich podobnych wydarzeń, które miały miejsce w całym moim życiu. Za każdym razem kiedy byłam niewidzialna, bagatelizowana, pomijana, kiedy odbierano mi sprawczość – budowało się we mnie poczucie wykluczenia, które teraz wypływa w każdej najdrobniejszej sytuacji, kiedy ktoś chce coś zrobić za mnie. Dużo o tym myślę. Pamiętam odcinek serialu „New Amsterdam”, w którym psychiatra próbuje wpisać stres wywołany rasizmem (rodzaj PTSD) na listę chorób psychicznych. Czuję, że ja też mam rodzaj pourazowego stresu związany tylko i wyłącznie z byciem kobietą w patriarchalnym społeczeństwie. Oczywiście oba te doświadczenia (rasizm i seksizm) są zupełnie inne, zwłaszcza jeśli chodzi o seksizm wobec kobiety w uprzywilejowanej pozycji, którą na pewno jestem, ale dojmujące uczucie bycie skreślanym zanim zacznie się coś mówić czy robić wydają się być zbieżne w obu przypadkach. To boli.

Jeszcze przed rozwiązaniem postanawiamy wyjechać na tydzień za granicę. Mamy już paszporty COVIDowe, także nic nie stoi na przeszkodzie… oczywiście poza moją ciążą. Podczas planowania wyjazdu czytam jakie są zagrożenia podróżowania samolotem w ciąży. Zagrożeń nie ma, poza tym, że na samej końcówce ciąży można przyspieszyć poród. Ja mam jeszcze dużo czasu do tego wydarzenia, więc się nie martwię. Tuż przed wejściem na pokład samolotu pada pytanie od obsługi czy jestem w ciąży i w którym tygodniu. Dowiaduję się, że jeszcze kilka dni i powinnam mieć ze sobą zaświadczenie od lekarza, że mogę latać. Nic z tego nie rozumiem. Ludzie z ciężkimi chorobami kardiologicznymi nie muszą mieć żadnych zaświadczeń, a ja znowu muszę? Czy wszyscy na świecie zakładają, że ja nie rozumiem swoich wyników badań? Że nie rozmawiam z lekarzem, do którego bez przerwy chodzę na kontrole? Że jeśli z ciążą jest cokolwiek nie tak to ryzykowałabym jej utratę? Dlaczego ma za mnie zaświadczać lekarz? Czy ja nie potrafię za siebie zaświadczyć? Czuję się jakbym się cofnęła w czasie i musiała mieć zgodę męża na wszystko, co robię. Zamieniliśmy tylko figurę męża na figurę lekarza (w domyśle, jak rozumiem – mężczyznę).

Po przylocie spędzam kilka godzin w internecie, co mi nie pomaga. Dowiaduję się kolejnych rzeczy w stylu: „kobiety w ciąży nie powinny pić piwa 0% ponieważ czasem takie piwa jednak zawierają alkohol” (a najwidoczniej jak się jest w ciąży to traci się umiejętność czytania etykiet ze zrozumieniem). „Kobiety w ciąży nie powinny farbować włosów, bo trujące opary mogą wpłynąć negatywnie na rozwój płodu” (zamiast podać jaki składnik farby może być potencjalnie niebezpieczny abym mogła spytać fryzjera jakiej farby używa i upewnić się, że tej bezpiecznej) i tak dalej i tak dalej. Miliony bzdurnych porad, które właściwie sprowadzają się do: „po prostu niczego nie rób, leż i odpoczywaj”. A to wszystko nie na jakichś dziwnych stronach tylko na ogólnopolskich portalach z milionami czytelników. Psychika znowu mi wysiada. Zgłaszam te artykuły do Googla. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale obecnie wydaje mi się to jedyny sposób na odzyskanie sprawczości.

Wydaje mi się to ważne szczególnie teraz, kiedy „nic nie rób, tylko leż” stało się kolejnym powodem do stygmatyzacji kobiet w ciąży. Szpital w Oleśnicy postanowił dołożyć się do dyskryminowania kobiet w tym „odmiennym” stanie, skupiając się na ich ewentualnej nadwadze. Czytam wpis na profilu „babki babkom” i nie mogę uwierzyć. Od miesięcy bez przerwy słyszę: rób to, nie rób tego, idź tam, tam nie chodź, nie noś, nie szczep się, nie nadwyrężaj, a teraz jeszcze… nie tyj. I to wszystko w świecie, który o przybieraniu przeze mnie kilogramów ma tyle do powiedzenia właściwie od momentu moich narodzin. Nie znam dziewczyny, która nie katowałaby się przynajmniej raz w życiu jakąś idiotyczną dietą, która nie czułaby lekkiej paniki, kiedy staje na wadze. Olbrzymia presja na zunifikowany kobiecy wygląd towarzyszy mi przez całe moje życie. A tu nagle lekarki, jakby o niczym nie wiedziały, jakby urwały się z innej rzeczywistości, nazywają kobiety w ciąży wielorybami. W komentarzach wrze. „Żrą bez umiaru!”, „Tyją bez opanowania”. Nie mogę uwierzyć, że można tak myśleć. Wydaje mi się, że jeśli ktoś je bez umiaru, to zazwyczaj dlatego, że ma jakiś rodzaj zaburzenia odżywiania, dlatego, że zmaga się z jakimiś problemami. W kulturze tak mocno promującej chudość, tak restrykcyjnie kontrolującej wagę (szczególnie kobiet), nikt nie „żre bez umiaru” z własnej woli. Bycie grubym oznacza bycie wykluczonym, a nikt wykluczony być nie chce. W ciąży tyje się przecież z różnych powodów – zmienia się w ciele gospodarka hormonalna, można mieć cukrzycę ciążową i inne problemy. Nie do uwierzenia, że lekarze są na to ślepi i uważają, że kobiety celowo tyją w ciąży. Dyrektor tego szpitala w oświadczeniu, które ma być niby przeprosinami pisze, że otyłość kobiet w ciąży to istotny problem społeczny. Doprawdy? Otyłość kobiet w ciąży to istotny problem społeczny? W jaki sposób to jest problem społeczny? Co społeczeństwo ma do tego czy ktoś jest otyły? Bo jak kobieta jest gruba to co to znaczy? Że nieatrakcyjna? Że mąż z nią nie spłodzi więcej dzieci? Wydaje mi się, że jeśli ktoś jest otyły i ma z tego powodu problemy zdrowotne, to jest to coś, co musi rozwiązać. Nie jest to problem społeczny – taki jak bezrobocie czy wykluczenie komunikacyjne.

Myślę o narracjach wokół kobiecego ciała i przypomina mi się jak na zajęciach w mojej szkole rodzenia (w jednym z najlepszych szpitali w stolicy) położna poinformowała nas, że najlepiej jest spać w staniku podczas nawału pokarmu w piersiach, bo inaczej będą one obwisłe i nie będą się podobały naszym partnerom. Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. Zainterweniowałam, a położna przeprosiła. Odtwarzała tylko pewną kalkę kulturową, może chciała jakoś odnieść swój wywód do codziennego życia, zbliżyć się do nas. Ale zamiast stworzyć atmosferę intymności i porozumienia, pokazała, że kobiece ciała nie są tylko kobiece. To są ciała uwikłane w kulturę wraz z jej opresjami. Ciała, o których będąc w ciąży, my – kobiety decydujemy tylko teoretycznie.

Pisząc ten tekst uświadamiam sobie ile nerwów i stresu towarzyszyło mi podczas tych dziewięciu miesięcy. A przecież wszyscy dookoła powtarzają mi, żebym się nie denerwowała. Równocześnie jednak rodzina, instytucje, media i popkultura – cały nasz świat społeczny wzrasta na wykluczeniu i dyskryminacji wycelowanych między innymi w kobiety w ciąży. Nie stresować się oznaczałoby zatem odrzucić kulturę, w której jestem zanurzona, a to raczej niemożliwe.

Wracam myślami do tego momentu kilka dni temu, kiedy płakałam przed drzwiami gabinetu ginekologicznego myśląc o tym, że wydaję na świat dziewczynkę, która od razu będzie szufladkowana, od razu oblepi ją sieć nakazów i zakazów zarówno dotyczących tego jak ma wyglądać, jak i tego ja ma się zachowywać. Powtarzam w głowie te słowa: Córeczko, jak Cię od tego uchronić? Ale nie znajduję żadnej odpowiedzi na to pytanie.

Autorka: Maria Barwińska

2 Czytaj dalej »

czwartek, 29 października 2020

Nie wszystko jest czarno-białe, czyli historia Andrei Yates

0

Przy wszystkim co się dzieje w kraju, czego nie mam sił komentować (zresztą mnóstwo osób już to zrobiło bardzo celnie), chciałabym wam tylko opowiedzieć pewną historię, która mi się przypomniała. 

Historię Andrei Yates. 

"bathtub" © 2009 Quek Tengwan, CC BY-SA 2.0 https://flic.kr/p/6DG5y6

Amerykanka Andrea Kennedy jako nastolatka, chociaż odnosiła ogromne sukcesy w nauce i w sporcie, jak to bywa przy tak ogromnej presji, cierpiała również na depresję oraz bulimię, będąc zaledwie 17-latką mówiła już o tym, że myśli o samobójstwie. 


Potem, już jako pracująca pielęgniarka, spotkała mężczyznę swojego życia. Z Russellem Yatesem po kilku latach związku, w 1993 roku, wzięła ślub. Na prawo i lewo rozpowiadali, a właściwie głównie Russell jako dość radykalnie wierzący, że chcą spłodzić tyle dzieci, na ile pozwoli im natura. Plan wdrożyli szybko i intensywnie w życie, bo Andrea rodziła jedno dziecko po drugim. 


Po czwartym dziecku, a może wcześniej, ale o tym wiemy, problemy psychiczne ponownie dały o sobie znać. Andrea trzęsła się, gryzła palce i podjęła próbę samobójczą - przedawkowała tabletki. W szpitalu przepisano jej antydepresanty i wypuszczono do domu, gdzie od razu błagała męża, aby dał jej umrzeć przykładając sobie nóż do szyi. Trafiła więc do szpitala ponownie, tym razem zapewniono jej potężną dawkę leków - wydawało się, że chwilowo udało się ją ustabilizować. 


Jednak już miesiąc później miała ponowne załamanie nerwowe - zakończyło się ono dwiema próbami samobójczymi i kolejnymi wizytami w szpitalu. W końcu udało się postawić diagnozę - cierpiała z powodu psychozy poporodowej. Psychoza poporodowa to nie to samo co depresja poporodowa, a na pewno nie to samo co baby blues. To bardzo ostra odmiana zaburzeń psychicznych związanych z porodem, które mogą powodować między innymi halucynacje, czy też katatonię. 


Jak możecie się domyślać, psychiatra wyraźnie zaleciła, aby Andrea nie rodziła więcej dzieci, ponieważ może to znacznie pogłębić jej problemy psychiczne. Jednak fundamentalista, jakim był Russell, miał na ten temat inne zdanie. Siedem tygodni po wyjściu ze szpitala po namowach męża (między innymi komplementował ją jako świetną matkę) para poczęła piąte dziecko, pierwszą córkę, która urodziła się nieco ponad rok po jej próbach samobójczych. Przez kilka miesięcy wydawało się, że Andrea radzi sobie całkiem nieźle. Jednak w marcu 2001 roku zmarł jej ojciec, a Andrei znacznie się pogorszyło. 


Kobieta przestała przyjmować leki. Zamiast tego zaczęła się samookaleczać, a także z zapałem studiować Biblię (co akurat samo w sobie nie jest niczym złym). Przestała jednak także karmić swoje własne, najmłodsze, kilkumiesięczne dziecko, a raz niemal je udusiła próbując dziewczynce podać na siłę pokarmy stałe. W końcu była tak niezdolna do funkcjonowania, że wymagała kolejnej hospitalizacji. Ponownie rozegrała się ta sama historia - wyleczona, wypuszczona. Po miesiącu w stanie bliskim katatonii napełniła w ciągu dnia wannę po brzegi. Psychiatra, do którego wtedy trafiła, ocenił, że chciała się utopić. Zalecił też rodzinie, aby obserwowała Andreę non stop, nie spuszczała jej nigdy z oka, ze względu na ryzyko skrzywdzenia siebie lub dzieci. 


Początkowo obowiązkami dzielili się mąż i jego matka. Jednak Russell nie uważał, że matka może zarzucać swoje “matczyne obowiązki” i polegać na innych. Opowiadał więc rodzinie, że chce spróbować zostawiać swoją własną żonę, będącą w fatalnym stanie psychicznym, po kilku próbach samobójczych i z wyraźnym zaleceniem, aby tego nie robić, na godzinę lub dwie dziennie. Próbować zostawiać na trochę można psa, który przyzwyczaja się do nieobecności właściciela, a nie człowieka, który potrzebuje pomocy. Russell był jednak innego zdania. Chciał wspierać “niezależność” małżonki. Poza tym twierdził, że ludziom z depresją potrzebny jest po prostu “kop w dupę”.


I tak też wyszedł z domu w czerwcu 2001 roku, miesiąc po ostatniej hospitalizacji żony zostawił ją samą na godzinę. W tym czasie Andrea ponownie w stanie niepoczytalności (co potem udowodniono w sądzie i z więzienia przeniesiono ją do szpitala psychiatrycznego) napełniła do pełna wannę. Tym razem jednak wypełniła swój plan do końca. W czasie tego krótkiego okienka zdążyła utopić wszystkie swoje dzieci, a potem ułożyć obok siebie na łóżku. Najmłodsze umieściła w ramionach starszego. Sama zadzwoniła na policję, chociaż nie potrafiła powiedzieć dlaczego. Potem zadzwoniła do męża prosząc, aby wrócił do domu. Później, już w więzieniu, wyjaśniała psychiatrom, że czuła, że nie sprawdza się jako matka, przez co jej dzieci nie rozwijają się prawidłowo. - To był siódmy grzech śmiertelny. Moje dzieci nie były prawe. Popełniały błędy, ponieważ byłam zła. Przez sposób, w jaki je wychowywałam, nigdy nie miały szans na zbawienie. Były skazane na śmierć w ogniu piekielnym - mówiła. 


Russell upierał się w trakcie trwania procesu, że żona zostanie uznana za niewinną. Fantazjował o tym, że jak tylko się wyleczy, będą mieli więcej dzieci - jeśli Andrea sama ich nie urodzi to skorzystają z usług surogatki albo adoptują. Kiedy w końcu pogodził się z rzeczywistością wystąpił o rozwód (w końcu żona pozostawała w zamknięciu), ponownie wziął ślub i zrobił dziecko kolejnej kobiecie.


Wynoszę z tego przede wszystkim kilka lekcji - radykalizm i narzucanie innym swojego zdania czy sposobu życia do niczego dobrego nie prowadzi. A historie ludzkie nigdy nie są czarno-białe. Aborcja to też nie zawsze jest prosty wybór między życiem a śmiercią. Czy w przypadku Andrei, jeśli chciałaby przerwać piątą ciążę, możemy mówić o przesłance dotyczącej zagrożenia życia? Czy ktoś zauważyłby, że w tej sytuacji doszło gwałtu - w końcu mowa o namowie do seksu kobiety, która nie była do końca poczytalna?


Poza tym - jeśli kobiety mają rodzić dzieci i chcieć to robić (i robić to bezpiecznie dla siebie i tych potencjalnych dzieci), potrzebują od państwa opieki. Nie tylko finansowej. Potrzebują też dobrej opieki okołoporodowej, ochrony zdrowia (również psychicznego), godnych urlopów rodzicielskich (również dla ojców, bo dwa tygodnie to jednak trochę kpina), a także porządnej edukacji seksualnej. Bo to między innymi dzięki niej można się dowiedzieć nie tylko jak zrobić dziecko, z czym się wiąże posiadanie dziecka, jak potem zadbać o siebie po jego urodzeniu (fajnie by było jakby w szkołach mówiło się także o tym, że organizm kobiety potrzebuje czasu na regenerację fizyczną i psychiczną po porodzie i to nie jest kilka miesięcy) czy odwrotnie - dobrze się zabezpieczyć, ale również, że nie musisz spełniać cudzych zachcianek. Możesz powiedzieć nie. Możesz opuścić układ, który ci nie pasuje albo próbować ratować z niego swoją siostrę, czy córkę. W historii Andrei przewija się, że jej rodzina była zszokowana tym, że Russel chce mieć więcej dzieci, jak również tym, że chce zostawiać ją z nimi samą po kolejnych próbach samobójczych. Ale nikt jej stamtąd nie zabrał, nie pomógł. Nie wiem dlaczego. Ale chcę wierzyć, że większa świadomość i wiedza mogłyby jej pomóc. 


Ja sama nigdy nie byłam i mam nadzieję, że nigdy nie będę w sytuacji, w której muszę wybierać. Mogę sobie tylko deklarować, co bym wtedy zrobiła, ale to wszystko pozostaje pustą deklaracją. Wiem jedno - nie mogę nikomu narzucać tego, co ma zrobić. 


Czytaj dalej »

wtorek, 27 sierpnia 2019

Zadbaj o siebie po porodzie!

5
Jakiś czas temu na Instagramie trafiłam na hasztag #jestemmamądbamosiebie. Wiele z postów pod tagiem to zdjęcia pięknych włosów, świeżo zrobionych paznokci, ale na szczęście znajdują się też inne - chwila dla siebie, okresowe badania. Niemniej znalezienie tego trendu skłoniło mnie do zrobienia listy tego, co każda kobieta powinna zrobić, aby zadbać o siebie po porodzie. I nie jest to utrata wagi, makijaż, krem na rozstępy albo nowa sukienka (chociaż oczywiście, jeśli tego potrzebuje, to droga wolna).



1. Fizjoterapia 

Rozpoczęcie fizjoterapii to w kontekście dbania o siebie absolutnie najlepsza rzecz, jaką zrobiłam dla siebie po porodzie. Sama nigdy w życiu nie wpadłabym chociażby na to, że mam rozejście mięśni brzucha. Fizjo pomogła mi dojść do siebie fizycznie, ale też nauczyć się dobrych nawyków na przyszłość - co ćwiczyć samemu, czego mi już robić nie wolno (np. brzuszków, czy podnoszenia ciężarów i jakoś z tego powodu płakać nie będę), czy też jak wykonywać codzienne czynności tak, aby nie pogorszyć swojego stanu - np. odpowiednio podnosić ciężkie przedmioty. Przy okazji polepszył się nieco wygląd mojego brzucha - wspominam o tym, bo dla niektórych może być to jedyna motywacja, aby zrobić coś dla swojego zdrowia. Wciąż mało mówi się o fizjoterapii po porodzie, darmowe konsultacje ze specjalistami w dziedzinie nie są dostępne w większości szpitali, nie usłyszymy o tym w każdej szkole rodzenia (chociaż akurat w mojej były o tym całe zajęcia!). A mogłoby to znacznie poprawić poporodowe życie milionów kobiet - bo zdecydowana większość ciąż jeśli nie sieje spustoszenia w naszym ciele, to zostawia na nim jakieś ślady. Przy tym te, których nie widać, są bardziej niebezpieczne i jednocześnie mamy większą skłonność do ich olewania.    

2. Pomoc psychologa/psychiatry

Poród i początki macierzyństwa to dla wielu kobiet trudne doświadczenie. Czasami oprócz baby bluesa pojawia się depresja poporodowa, czasami na światło dzienne wychodzą zupełnie inne, zapomniane i ukryte w podświadomości problemy, które wymagają pomocy specjalisty. Dziecko i bycie matką mogą w nas obudzić różne rzeczy, o których nie zdawałyśmy sobie sprawy. Jeśli tylko borykasz się z jakimkolwiek problemem czy ciężarem natury psychicznej, to nie myśl, że jesteś dziwna, że to wstyd i że nie masz prawa do takich uczuć. Po prostu poproś o pomoc psychiatrę lub psychologa - możliwe, że rozwiążesz nie tylko aktualne problemy. I pamiętaj - macierzyństwo to nie tylko radość w odcieniach pasteli z Insta. To też trudne uczucia, które ma wiele z nas (sama takie miałam i miewam!). Jeśli szukasz jakiegoś remedium na instagramową mamową słodycz, to serdecznie polecam konto psycholożki Joanny @omatkodepresja, które pełne nie tylko wsparcia i rad, ale też historii kobiet takich jak ty.



3. Codzienna pomoc (od kogokolwiek)  

Ja wiem, że to się powtarza wam po sto razy, ale jeśli tylko możecie to naprawdę proście o pomoc. W domowych obowiązkach, w opiece nad dzieckiem, w zrobieniu jedzenia, w czymkolwiek. A już zwłaszcza partnerów, ojców dzieci (jeśli są w waszym życiu), bo to z ich strony nie jest "pomoc", tylko takie same obowiązki jak wasze - to też ich dziecko, to też ich dom! Takie stwierdzenie naprawdę nie powinno być rewolucyjne. Jeśli nie ma partnerów, odzywajcie się do rodziny, przyjaciół, poproście mamę o obiadki, a tatę o starcie kurzy, siostrę o spacer z dzieckiem, brata o umycie łazienki, przyjaciółkę o chociażby chwilę rozmowy z dorosłym. Proszenie o pomoc to nie jest żaden wstyd - kiedyś dzieci wychowywały całe wioski, a nie jedna kobieta, która poza dzieckiem ma też na głowie cały dom oraz swoje własne życie.

4. Coś dla siebie 

A jak już poprosicie kogoś o pomoc - zróbcie coś dla siebie. Co chcecie. Poczytajcie książkę. Pośpijcie. Wyjdźcie z domu. Zapiszcie się na jakieś zajęcia (ja na przykład w drugiej połowie macierzyńskiego wróciłam do nauki włoskiego). Obejrzyjcie film. Cokolwiek sprawi, że poczujecie, że jesteście wciąż "dawną sobą".



5. Badania i ogólnie pojęte dbanie o zdrowie

Jestem trochę hipokrytką pisząc o tym, że powinnyście zrobić wszystkie konieczne badania, bo sama olałam trochę tę sprawę. Ale może to będzie lekcja dla innych. Ciągle odkładałam wizytę u dentysty, bo wciąż było coś ważniejszego, bo dziecko, bo to, bo tamto. Ostatecznie ból stał się nie do zniesienia i musiałam się z nim borykać aż do wizyty, którą umówiłam dopiero, kiedy już nie mogłam wytrzymać. Tak więc nie odkładajcie zdrowia na potem. Odwiedźcie ginekologa po porodzie, zróbcie wszystkie potrzebne badania krwi, badajcie się regularnie, jeśli coś was boli - chodźcie do lekarza. Nawet jeśli musicie iść z dzieckiem do gabinetu. I pamiętajcie, że wielu leków możecie używać przy karmieniu piersią - możecie to sprawdzić na stronie e-lactancia, odezwać się do Laktaceuty, a w sprawie wielu popularniejszych, jak np. znieczulenie u dentysty, możecie się poradzić na stronie polskiej guru laktacji, czyli Hafiji.

6. Dobre jedzenie 


Przy małym dziecku brakuje często czasu na jedzenie, a co dopiero na gotowanie. Ale musicie jeść, żeby nie zemdleć, co może zwyczajnie stanowić niebezpieczeństwo dla was i dziecka. Dlatego poproście kogoś o gotowanie, postawcie na zamawianie żarcia, zamroźcie sobie trochę żarełka na czarną godzinę (wszystkie wymienione tu rzeczy robiłam też ja). A jeśli karmicie piersią to pamiętajcie, że nie ma diety matki karmiącej i nie głodźcie się bez sensu (tu ponownie polecam wam Hafiję).


7. Sen  


Oprócz dobrego jedzenia warto pamiętać o śnie. Rada "śpij wtedy, kiedy śpi dziecko" jeśli tylko jest możliwa do zrealizowania (np. nie macie jeszcze drugiego dziecka albo mnóstwa obowiązków, które musicie zrobić - ale polecam ODPUSZCZANIE, bo brudna podłoga was nie zabije, a niedobór snu - może) to jest złotą radą. Jeśli mieszka z wami ojciec dziecka niech pomaga w nocy albo nad ranem przejmuje na chwilę dziecko, abyście mogły dospać (tak na przykład co rano robi mój mąż). Macierzyństwo wiąże się nieodzownie z małą ilością snu, ale jeśli tylko możecie - zwiększajcie jego ilość. O śnie swoim i dzieci poczytacie u Magdaleny Komsty.

8. Doradczyni laktacyjna

To rada na koniec, bo tylko dla mam, które chcą karmić piersią, a wiem, że nie są to wszystkie mamy. Jeśli chcecie, karmicie, a macie jakieś problemy to zgłoście się do doradczyni - w szpitalu lub prywatnie.  Możliwe, że rozwiązaniem waszych problemów jest jakaś drobnostka i nie będzie wcale konieczne rezygnowanie z karmienia, jeśli wam na nim zależy (powiem więcej - najczęściej jest tak, że rezygnować nie trzeba!). Sama też byłam u doradczyni laktacyjnej po około dwóch miesiącach macierzyństwa i żałuję, że nie zrobiłam tego wcześniej - skąd w końcu miałam wiedzieć sama, że moje piersi mają nabudowane gruczoły mleczne po bokach i najlepszym rozwiązaniem dla nas będzie karmienie w pozycji "spod pachy"? Tego nie podpowiedziała mi jakoś matczyna intuicja. Przyrosty dziecka ruszyły wtedy jak z kopyta, ja byłam spokojna, że zrobiłam wszystko, co się da, a dziecko zaczęło lepiej sypiać.


Powyżej opisane przykłady wynikają głównie z moich własnych doświadczeń. Jak zawsze - każda mama jest inna, co więc ty dopisałabyś do tej listy?
Czytaj dalej »

sobota, 8 czerwca 2019

Mama wraca do pracy - moje doświadczenia

0
Powrót do pracy przez jakiś czas spędzał mi sen z powiek. Jak mój syn sobie beze mnie poradzi, czy uda mi się dalej karmić piersią? Czy u mnie samej nie pojawią się jakieś trudne emocje? Momentami bałam się ogarnięcia tego tak bardzo, że myślałam, że mój powrót się nie uda. Ale na początku kwietnia, rok od porodu, udało się i to właściwie bez większych problemów. Wiem jednak, że lęk dotyczący powrotu do pracy dotyczy nie tylko mnie, ale wielu innych mam, dlatego postanowiłam podzielić się swoimi doświadczeniami w nadziei, że w ten sposób dodam wam trochę otuchy.



Na początek muszę napisać, że mam to szczęście, że jedna z babć Kartofelka, a moja mama, nie pracuje zawodowo i mieszka w tym samym mieście, co my. Nie musieliśmy więc w ogóle myśleć o żłobku, na którego uniknięciu z powodu kilku kwestii nam zależało. Dodam też, że nie wróciłam do pracy po roku na pełny etat z różnych przyczyn, nie jestem więc bez dziecka codziennie.

Twoi ludzie na miejscu

To, co dla mnie okazało się najbardziej kluczowe w bezproblemowym powrocie do pracy to posiadanie na miejscu swojego człowieka.

Na początku nie wydawało mi się to aż tak istotne, kiedy moje pracowe przyjaciółki starały się ustawić swoje grafiki tak, abym zastała je w biurze, kiedy pojawię się w nim pierwszego dnia po powrocie. Jednak kiedy już przyszłam do pracy dziękowałam mojej przyjaciółce Martynie (tak, jesteśmy imienniczkami) za to, że była obok mnie. Że wiedziałam, że gdyby coś nie szło, to mogę się do niej zwrócić, zagadać, poprosić o każde wsparcie. Więc jeśli tylko macie taką możliwość, to polecam poprosić kogoś, kogo szczególnie w pracy lubicie, aby tego dnia się pojawił. Nawet jeśli nie będziecie potrzebować żadnej faktycznej pomocy to sama obecność kogoś bliskiego daje poczucie bezpieczeństwa. Jeśli w waszej pracy ogólnie panuje przyjazna atmosfera (sama mam to szczęście) to i tak fajnie mieć na miejscu tę najbliższą osobę, z którą rozumiecie się też na pozapracowym gruncie.

Co z drzemkami?

Przejdę do tego, co zazwyczaj najbardziej interesuje mamy, czyli - jak poradzi sobie dziecko? W moim przypadku odpowiedź brzmiała - świetnie. Już wcześniej Kartofelek zostawał na kilka godzin sam z tatą, ma też dobrą więź ze swoją babcią. Zanim moja mama została z nim sama wspomógł ją tata Franka, potem już zostawała na całe dnie z Kartofelkiem bez większych problemów. Okazało się nawet, że nielubiący wózka Franek akceptuje go bardzo długo w obecności babci (o czymś podobnym w swojej książce "Mocno mnie przytul" pisał zwolennik rodzicielstwa bliskości i pediatra Carlos Gonzalez - wspomina on, że starszaki nieraz mniej chcą być brane na ręce przy dziadkach, ponieważ dzieci nie są głupie i wiedzą, że osoby starsze nie mają tyle samo siły, co rodzice).

Martwiłam się co będzie z drzemkami Franka, które do tej pory odbywał albo przy piersi (bądź w stosunkowo niedalekiej odległości od niej) albo w nosidle. Moja mama nie mogła skorzystać z żadnej z tych możliwości. Okazało się, że było dokładnie tak, jak nie raz czytałam na mamowych grupach - dziecko wypracowuje sobie sposób zasypiania inny dla każdego opiekuna. Mama usypia przy piersi, tata w nosidle, babcia kołysze na rękach i śpiewa. Na początku, wiadomo, zasypianie było ciut trudniejsze, ale szybko nauczył się usypiać przy babci w zupełnym spokoju. Nigdy nie było z tego powodu histerii, wielogodzinnego płaczu, raczej kilka minut marudzenia.

I co ważne - kiedy jestem w domu Kartofelek nadal z powodzeniem zasypia przy piersi, na czym mi samej zależało, bo jest to wygodniejsze dla mnie niż noszenie :). 

Co z karmieniem piersią i BLW?

Po roku karmienie piersią przestaje być karmieniem na żądanie. Kartofelek co prawda jadł już sporo w ramach rozszerzania diety kiedy wróciłam do pracy, ale nadal dość często korzystał z mleka mamy, miałam więc obawy o to, jak poradzi sobie z tak długą przerwą.

Ponownie okazało się, że i tu sprawdziły się rady z internetowych grup dla mam - dziecko rozumie, że nie ma mamy - nie ma mleka. 

Tylko pierwszego dnia Kartofelek był nieco marudny, bo wcześniej nigdy nie był aż tak długo bez mamy i bez mleka, ale dzielnie jadł pokarmy stałe. Przez pierwsze kilka dni wyraźnie było widać, że zaczyna mieć większy problem po okołu siedmiu godzinach nieobecności mamy. Dlatego godzina na karmienie, która należy się mamom pracującym jest naprawdę ważna. Franek potem zaczął bardziej cierpliwie czekać na mój powrót (dzieci naprawdę są mądre i rozumieją, że mama wróci), ale ewidentnie widać, że potrzebuje mleka, po które zawsze zgłasza się od razu po moim powrocie.

Jeśli chodzi o cycki, to nie zauważyłam większych problemów. Przez pierwsze kilka dni bolały mnie nieco piersi, ale nie miałam potrzeby odciągania. Cycki szybko dostosowały się do nowych warunków, a laktacja nadal pięknie się utrzymuje.

Rozszerzamy dietę metodą BLW, o czym wcześniej pisałam. Jak wiadomo, często starsze pokolenie się tej metody boi, nawet jeśli dziecko ma rok. Moja mama bała się na samym początku rozszerzania diety, kiedy Franek miał 6-7 miesięcy, ale potem obserwowała go i przestała się obawiać. Jednak ze względu na jej lęk o Franka zawsze konsultujemy jego posiłki i nie zostawiamy mu takiego jedzenia, które jest szczególnie trudne, żeby mama mu je podawała. Nadal je kawałki, nadal je wszystko. Mama też przekonała się w te kilka miesięcy zostawania z Kartofelkiem, że naprawdę radzi sobie on z jedzeniem doskonale i jest coraz bardziej spokojna i otwarta.

Emocje mamy

Tak, kiedy pierwszy raz wyszłam za drzwi, żeby pojechać do biura, czułam się dziwnie. Tak, dzwoniłam po tysiąc razy pierwszego dnia, a potem wtedy, kiedy babcia po raz pierwszy została z wnukiem sama. Ale dość szybko ograniczyłam się do dwóch lub jednego telefonu do mamy dziennie. Ufam, że wie co robi. Oczywiście czasem połączeń jest więcej, bo babcia dzwoni z pytaniami do mnie, ale nie przeszkadza to w pracy, bo zdarza się stosunkowo rzadko.


Tak, bywają dni trudniejsze. Kiedy dziecko przyczepia się do twojej nogi i nie chce puścić, kiedy akurat przed twoim wyjściem wywróci się i płacze. Ale jak we wszystkim co robimy podchodzimy do emocji Franka i własnych z szacunkiem. Tłumaczymy mu co się dzieje, że mama wróci po pracy i będzie to np. po obiedzie, przed kolacją. Tata lub babcia biorą go na ręce, żeby mógł pomachać mamie na do widzenia. Czasem w trakcie pracy robię przerwę i minutkę lub dwie rozmawiam z synem przez telefon - podobno bardzo się cieszy, kiedy dzwoni mama, co mnie rozczula, a jemu pomaga w rozłące.

Ale ogólnie oboje znosimy moje wyjścia do pracy całkiem nieźle. Powiedziałabym nawet, że i mi, i Kartofelkowi ta zmiana w naszym życiu zrobiła dobrze. Czas i przestrzeń osobno okazały się mieć wiele plusów.

W tym miejscu chcę jednak podkreślić, że każda para mama i dziecko jest inna. Nie każda mama może wrócić do pracy, nie każda mama chce wrócić do pracy i to jest zupełnie ok - praca zawodowa to nie jest jedyny sposób w jaki można się realizować chociaż mam wrażenie, że wiele osób często o tym zapomina (może to materiał na kolejny post). Nie każdy będzie mieć te same problemy, czy też brak problemów związanych z powrotem do pracy. Zdaję sobie sprawę z moich ogromnych przywilejów, takich jak na przykład chętna do pomocy babcia, przyjazne miejsce pracy, czy partner z możliwością pomocy.

Ja opisałam tylko to, co mogę, czyli to, co znam z autopsji - i mam nadzieję, że jakoś pomoże to mamom w podobnej sytuacji albo chociaż odnajdą tu dla siebie jakieś interesujące fragmenty.


Czytaj dalej »

wtorek, 28 maja 2019

10 rzeczy, których nauczył mnie mój syn przez rok

0
Nie wiem czy przez jakikolwiek rok w moim życiu nauczyłam się tyle ważnych rzeczy, które powinnam umieć już dawno, jak przez ten pomiędzy porodem a pierwszymi urodzinami mojego syna. Kartofelek okazał się super nauczycielem i prawdopodobnie nawet nie zdaję sobie sprawy ze wszystkiego tego, czego dzięki niemu dowiedziałam się o świecie oraz o sobie. Nie wszystko też tu zmieszczę, ale to 10 rzeczy, które przyszły mi do głowy.



1. robienie wszystkiego w absolutnej ciszy

Wiele z was widziało na pewno film "Ciche miejsce", gdzie bohaterowie wymyślają przeróżne sposoby na to, żeby funkcjonować w absolutnej ciszy, bo czyhają na nich wyjątkowo czułe na dźwięk potwory (między innymi grają w Monopol pionkami z wełny, bardzo powoli zamykają drzwi i tak dalej). Tak mniej więcej kombinuje rodzic w czasie drzemki swojego dziecka, czy też nocnego snu. Nauczyłam się porozumiewać z mężem zupełnie bez słów. Miękko stąpać. Odkładać przedmioty najwolniej na świecie. Pamiętać o wyłączeniu dźwięków w telefonie, położeniu sobie tego, co potrzebne w zasięgu rąk, jeśli dziecko zaśnie na mnie. W razie apokalipsy w postaci ślepych, ale świetnie słyszących potworów, jestem super przygotowana.


2. moje własne stresory i praca nad emocjami

Zastanawiając się nad tym jak pomóc Frankowi się uspokoić w różnych sytuacjach zaczęłam też zauważać, kiedy sama się denerwuję i tracę kontrolę. Na przykład jak destrukcyjny wpływ na mnie ma tłum, jak działają na mnie konkretne słowa, stresory i jak mogę je eliminować albo odreagowywać. Wiem, kiedy mogę się spodziewać własnego gorszego humoru, a co za tym idzie drażliwości oraz wybuchów i często potrafię to uprzedzić. Oczywiście nie zawsze, ale irytacja też jest ludzka.

3. dobry rytm dobowy

Kiedyś siedziałam po nocach i wstawałam skandalicznie wcześnie albo skandalicznie późno. Moje życie było zupełnie pozbawione rytmu, a szkodzące mi nawyki brały górę nad tymi pozytywnymi. Teraz właściwie mój rytm podobny jest do naturalnego oraz zbawiennego dla mojego zdrowia fizycznego i psychicznego rytmu dnia Kartofelka. Nie kładę się później niż 23, a częściej jest to 22. Wstaję po 6, najpóźniej o ósmej (ale nie zdarza się to często). Mimo pobudek nocnych autentycznie się wysypiam (między innymi dzięki karmieniu piersią i po prostu spaniu przez część nocy razem z dzieckiem - czyli zupełnie nie wygląda to tak, jak chcieliby reklamujący butelki, przekonujący, że takie właśnie karmienie pozwoli wam się lepiej wyspać). Korzystam z dnia w pełni. Lubię nasze rytuały. Bardziej niż nieprzewidywalność mojego wcześniejszego życia. 

4. obserwacja zmian natury

Kiedy ma się dziecko czas płynie nieco inaczej, zwraca się uwagę na to, na co do tej pory nie miało się czasu. Prawie codziennie wychodziłam na spacery, a także pokazywałam Kartofelkowi świat przez jego ulubione kuchenne okno, za którym rośnie potężny kasztanowiec. I tak wspólnie obserwowaliśmy najpierw jak opadają z niego liście, potem jak przysypuje go śnieg, w końcu pojawiające się nowe pączki, rozkwitające z dnia na dzień coraz bardziej, aż któregoś dnia ni stąd ni zowąd znowu pojawiły się na nim rozłożyste, zielone liście. I wiedziałam, że Franek jest z nami już okrągły rok.


5. docenianie drobnych rzeczy (np. chmury, muzyka, chwila ciszy, relaks, podróż autobusem)

Jako mama zaczęłam dokładniej obserwować otoczenie. Poza tym kiedy mam przerwę od codziennej gonitwy z dzieckiem i chwilę chociaż jestem sama to potrafię bardziej te chwile docenić. Przyjrzeć się naturze, wsłuchać się w jej muzykę albo po prostu posłuchać ciszy. Wcześniej wypełniałam każdy moment czymś. Podróż autobusem tylko ze słuchawkami, wkurzałam się, kiedy musiałam przejść kilka przystanków z powodu jakiejś awarii. Teraz wykorzystuję te chwile jak najlepiej, rozglądam się, obserwuję niebo. I doceniam - chmury, kolory, światłocienie. Poranny spacer z Kartofelkiem to dla mnie teraz super doświadczenie pełne odkryć, które kiedyś mogłoby wydawać się nudne. A z kolei to co kiedyś wydawało się znacznie ciekawsze... (o tym w kolejnych punktach).


6. zrozumienie jak wiele rzeczy nie ma takiego znaczenia, jak myślałam, że mają

Kiedyś martwiłam się szalenie, kiedy nie mogłam gdzieś być, że coś mnie omija. Jakieś spotkanie, koncert, kolejne piwo w plenerze. Teraz z łatwością odpuszczam (oczywiście nie wszystko, w końcu bycie mamą to nie jest moja jedyna tożsamość!), doceniam kolejne wspólne wieczory z dzieckiem zasypiającym obok mnie. Nie muszę i okazuje się, że wcale nie chcę być wszędzie. A na pewno chcę być tu i teraz. Dodatkowo wcześniejsze problemy, które wydawały się nie do przejścia przy strachu o zdrowie i szczęście dziecka okazały się tym, czym były - czymś może nie nieistotnym, ale na pewno bardziej błahym. Moja piramida potrzeb i priorytetów mocno się poprzestawiała i w ogóle mi to nie przeszkadza.

7. słuchanie swojego ciała

Obserwacja potrzeb mojego dziecka i próba odpowiadania na nie nauczyła mnie słuchania również swojego ciała. Patrząc jak Kartofelek je i pije dokładnie tyle ile mu potrzeba (a nie, bo jest znudzony albo nie chce nic zostawić na talerzu) zaczęłam obserwować swój głód, lepiej rozumieć kiedy naprawdę potrzebuję jeść (i jem też lepiej, bo siłą rzeczy dowiadując się o zdrowym żywieniu dla Franka wypadałoby chociaż część zasad wprowadzić w swoje własne życie). Widząc jak pozwala sobie na odpoczynek, kiedy jest zmęczony sama staram się odpuszczać, kiedy już więcej nie mogę. Obserwuję też sygnały od ciała, że coś jest nie tak i, inaczej niż wcześniej, nie lekceważę ich tylko ruszam po profesjonalną pomoc.


8. odwaga

Częściej mówię "nie" - ale wcale nie dziecku (chociaż też, zwłaszcza jak po raz kolejny wyciąga ręce do kurków od gazu na kuchence), tylko innym. Mówię "nie" dodatkowym zadaniom, jeśli nie mam na coś czasu, bo muszę mieć czas dla dziecka, ale też czas dla siebie, na naładowanie własnych baterii. Mówię "nie", kiedy ktoś sugeruje mi metody wychowawcze, z którymi się nie zgadzam. Zawsze byłam asertywna, ale dziecko nauczyło mnie nowego rodzaju odwagi w bronieniu jego racji oraz bezpieczeństwa. Poza tym doszła też odwaga pozwalania dziecku na popełnianie błędów. Na to, żeby czasem upadło, uderzyło się, ale tym samym pozwolenie mu na samodzielność, danie mu przestrzeni. Kiedy zaczynał raczkować i chodzić, nie stanie nad nim i nie asekurowanie go non stop było dla mnie trudne. Ale Franek szybko przekazał mi niewerbalnie: "mamo, odwagi, dam sobie radę".

9. inne postrzeganie czasu, cierpliwość

Jak wie pewnie każdy rodzic, godziny spędzone przy dziecku zajmują zupełnie inną ilość czasu niż te spędzone na przykład - w pracy. Kiedy już wróciłam do pracy okazało się, że kilka godzin mija szybciej niż wcześniej, a godziny spędzone na jednej, powtarzanej zabawie stają się nagle znacznie dłuższe. Jednocześnie czas w większych wymiarach - tygodni, miesięcy, lat - mija przy dziecku dużo szybciej. Nie wiem kiedy Kartofelek z leżącego bobasa zmienił się w biegającego małego chłopca. Jednocześnie więc nauczył mnie cierpliwości, lepszego wykorzystywania czasu (pytanie do mam - też macie wrażenie, że od kiedy macie dziecko potraficie w godzinę zrobić dużo więcej niż wcześniej, bo tak rzadko macie chwilę wolnego, że wykorzystujecie ją do cna?) i doceniania tego, co jest tu i teraz. Bo dosłownie zaraz tego nie będzie. I wtedy można żałować, że nie było się wystarczająco skupionym, tylko wybiegało się myślami w przód, np. czekając na koniec kolejnej godziny przed drzemką ;).

10. życie lokalnie 

Jak pisałam już nieraz Kartofelek to dziecko dość wymagające - nie lubi wózka, szybko się nudzi, mało śpi i jest bardzo aktywny. Ja nie chcąc siedzieć non stop z dzieckiem w domu (co, nie ukrywajmy, staje się po prostu nudne) zaczęłam szukać różnych zajęć dla nas w pobliskiej okolicy (żeby w razie czego szybko wrócić, ale też nie musieć daleko jechać nielubianym wózkiem bądź taszcząc dziecko w chuście/nosidle). Tak poznałam lepiej lokalne parki, kawiarnie i inne miejsca dla rodziców z dziećmi, wydarzenia dla mam. Poznałam też ogólnie moją okolicę, lepiej orientuję się w terenie. A Franek poznaje świat, zamiast dwóch pokoi naszego mieszkania :).



Tak jak wspomniałam na początku te rzeczy to na pewno nie wszystko, czego nauczyło mnie dziecko. Możliwe, że ten wpis doczeka się update'u. Bardzo możliwe, że nie ze wszystkich nauk od Kartofelka zdaję sobie sprawę. A jak było u was? Czego nauczyły was dzieci?

Czytaj dalej »

niedziela, 14 kwietnia 2019

Rzym z niemowlakiem - moje doświadczenia

2
Kiedy byłam w ciąży miałam ambitny plan, że pod koniec urlopu macierzyńskiego wybierzemy się całą rodziną do Australii, którą zawsze chciałam odwiedzić. Urodziny dziecka zweryfikowały jednak nieco moje plany - przede wszystkim dlatego, że objazdowa wycieczka po Australii wymaga gigantycznego planowania, na które po prostu przy wymagającym niemowlaku nie miałam czasu. Zdecydowaliśmy więc, że wybierzemy jakieś inne miejsce, które musiało spełniać kilka kryteriów: jest w miarę blisko (kilka godzin lotu max), jest bezpieczne (np. jeśli chodzi o dostępność opieki zdrowotnej), nie wymaga dużego planowania, nigdy w nim nie byliśmy, jest atrakcyjne w marcu, kiedy nie jest jeszcze zbyt ciepło. W ten sposób wybraliśmy Rzym (blisko, bezpiecznie, bez planowania można nawet przypadkiem mnóstwo zobaczyć, w marcu kilkanaście stopni to dobra temperatura do zwiedzania miasta, a nadal nieco przyjemniej niż w tym samym czasie w Polsce). Był jeszcze dodatkowy atut - uczę się włoskiego, więc byłaby okazja poćwiczyć. No i Kartofelek ma na imię tak samo jak papież (wiem, że papież nie ma na imię Kartofelek, chodziło oczywiście o Franka).

Lot 

Oczywiście bardzo bałam się samego lotu - miał to być pierwszy lot samolotem Kartofelka, z którym przejazdy samochodem przypominały mniej więcej tortury. Bałam się, że zdecydowanie wygra konkurs na najbardziej denerwujące dziecko w samolocie, a przede wszystkim, że będzie mu z tym lataniem źle. Okazało się, że było dokładnie odwrotnie. Oba loty był spokojny, bawił się i sam zgłaszał się po cycka przy starcie i lądowaniu, żeby pomóc sobie ze zmianą ciśnień. Doszłam do wniosku, że powinnam latać samolotem codziennie.

Zakwaterowanie

 Tu wydaje mi się, że popełniłam błąd. Kiedy rezerwowałam miejscówkę w Rzymie (jak zawsze przez Airbnb) nie spodziewałam się, iż Franek mając 11 miesięcy będzie już chodził i miał bardzo silną potrzebę eksploracji przestrzeni na dwóch nogach. Nie pomyślałam więc, że apartament, w którym na podłodze wszędzie są twarde płyty nie będzie najlepszym rozwiązaniem. Miał on za to inne plusy - udogodnienia w postaci łóżeczka, wanny, wysokiego krzesełka, gospodarz proponował nam też zabawki (ale zabraliśmy i tak własne). Poza tym był blisko wszystkich atrakcji (na Zatybrzu), a na tej samej ulicy znajdował się szpital dziecięcy, co dawało mi spokój w razie gdyby coś złego się stało. Na szczęście poza chwilową chorobą młodego, którą zwalczyliśmy domowymi sposobami i cycem, nic niedobrego się nie wydarzyło.

Atrakcje - co było spoko

Najlepsze atrakcje to były te, gdzie było mało ludzi i mało bodźców. Sprawdziły się wiec spacery po mieście, ogrody botaniczne, parki, mało zatłoczone place (np. plac św. Piotra rano przed Aniołem Pańskim z papieżem), okolice Largo di Torre Argentina (obserwowanie kotków bardzo absorbowało uwagę Kartofelka), bazylika św. Jana na Lateranie, a także Muzea Kapitolińskie.

Ogród botaniczny


Dzień w Muzeach Kapitolińskich był w ogóle chyba naszym najlepszym dniem. Nie wiem czemu, ale turystów wielu tam nie ma, a sztuka pokazywana jest oszczędnie (nie tak jak w Gallerii Borghese, gdzie jest rzeźba na rzeźbie, a ze ścian kapie złoto). W dodatku głównie jest to sztuka antyczna, więc kolory są neutralne. Franek zwłaszcza upodobał sobie oglądanie popiersi, ponieważ, jak wiadomo, niemowlaki kochają twarze. Na każdą kolejną wskazywał dłonią i wydawał dźwięki zachwytu. Mieliśmy też okazję do chwili relaksu w restauracji oraz zaczerpnięcia świeżego powietrza na muzealnym tarasie. Kartofelek mógł też eksplorować na terenie muzeum w większych salach ;).

Muzea Kapitolińskie

Muzea Kapitolińskie

Muzea Kapitolińskie

Atrakcje - co nie było zbyt spoko

I dla mnie i dla Kartofelka zdecydowanie najgorszą atrakcją Rzymu była Galleria Borghese (aczkolwiek park wokół niej był bardzo przyjemny!). Zatłoczona mała przestrzeń, gdzie zdobienia i złoto pokrywały podłogę, ściany, sufit i jeszcze trochę przestrzeni pomiędzy. Franek bardzo szybko uległ przebodźcowaniu i wpadł w histerię, ja również czułam się zmęczona. Miłym akcentem było to, że pani pilnująca eksponatów użyczyła mi swojego krzesła, abym mogła nakarmić płaczące dziecko (myślicie, że w Polsce byłoby podobnie?).

Galleria Borghese


W Watykanie w ogrodach podobało się nam wszystkim (znowu - spokój, cisza, świeże powietrze), gorzej zaczęło się robić we wnętrzach. Po tym jak Kartofelek narobił swojego BLW-bałaganu w watykańskiej knajpie ruszyliśmy na zwiedzanie i prawie od razu bodźców zrobiło się za dużo, a histeria osiągnęła taki poziom, że czekałam tylko aż przyjdzie do nas sam papież, aby uspokajać dziecko. Niestety nie przyszedł, a my po długiej walce zdołaliśmy uspokoić Franka i położyć go spać w nosidle. Wtedy na spokojnie obejrzeliśmy watykańskie wnętrza, które na nas, dorosłych, zrobiły spore wrażenie (poza Kaplicą Sykstyńską, która nie jest w ogóle takim przeżyciem, jakiego można by się spodziewać). Mnie, jako świeżą matkę, najbardziej poruszyła oczywiście Pieta. Jednak w Bazylice świętego Piotra Franek się przebudził i szybko zaczęła się kolejna histeria, którą starałam się ratować karmiąc na marmurowej podłodze kaplicy. Cóż, nie był to najlepszy dzień.

Ogrody watykańskie i przerwa na mleko

Muzea watykańskie

Bazylika św. Piotra i cyce w bazylice


Do takich trudnych atrakcji jak powyższe zalicza się też Panteon.

No i zostają jeszcze atrakcje, które były po prostu takie sobie - nie wpłynęły jakoś negatywnie na Franka, ale jednocześnie nie zachwyciły jego rodziców. Na tę listę wpisuję np. Koloseum (chociaż Forum Romanum było super), schody hiszpańskie oraz Fontannę Di Trevi.

Karmienie w Koloseum
Karmienie na schodach hiszpańskich

Jedzenie, czyli BLW po włosku

Jak wiecie z moich innych wpisów rozszerzamy Kartofelkowi dietę metodą BLW. Myślałam, że sprawi to, iż żywienie na wakacjach będzie bardzo łatwe - nie trzeba zabierać słoiczków albo robić przecierów ani tachać ich ze sobą na zwiedzanie, wystarczy poprosić o coś dogodnego dla dziecka z menu w restauracji i lecimy. Nie było tak pięknie jak to sobie wyobrażałam, bo do roku należy unikać soli i cukru, a takie rzeczy w knajpach wcale nie były takie łatwe do znalezienia. Jednak zazwyczaj udawało się znaleźć chociaż chlebek albo warzywa bądź owoce, nosiłam też ze sobą różne przekąski, kilka razy gotowaliśmy w domu, żebym miała pewność, że chociaż czasem Franek zjadł coś pełnowartościowego. Uspokajałam się tym, że do roku głównym pokarmem dziecka jest mleko i nawet jeśli czegoś nie doje w ramach stałych posiłków, to nie jest to problemem, póki zgłasza się i zjada dużo mleka. Z powodu choroby, a także tzw. kryzysu ostatniego miesiąca, kiedy to dzieci mogą żyć prawie tylko na mleku mamy, cycek i tak królował.

Musy w saszetkach stanowiły łatwą do wzięcia ze sobą przekąskę

Do jedzenia dochodzi jeszcze oczywiście kwestia tego jak na dziecko reagowano we włoskich knajpach. Włosi uwielbiają dzieci i nie przeszkadza im to, że np. wyrażają one emocje albo zachowują się głośno (są w końcu dziećmi!). Kelnerzy sami z siebie zabawiają bobasy, do Franka zwracano się ciągle "szefie" albo "mistrzu". Nie było z reguły problemu z wysokimi krzesełkami, gorzej z przewijakami, których nie uświadczyliśmy prawie nigdzie (rozumiem, że to przez ograniczone możliwości przestrzenne). Nikt tutaj nie pomstuje na dzieci w knajpie tak jak w naszym kochanym kraju nad Wisłą, gdzie na matkę w niedzieciolubnej knajpie spada grad spojrzeń, na fejsie toczą się dyskusje o zakazie wprowadzania "bachorów" do knajp, mądre blogerki wygłaszają tyrady jak to dziecko musi się zachowywać (tak, zwłaszcza niemowlę, które pierwszy raz w życiu widzi restaurację), a matki karmiące muszą bić się w sądach o swoje prawo do nakarmienia własnego dziecka.

Dodam, że Franek w knajpach był z reguły spokojny, czasem trochę narzekał, jeśli zaczynała się histeria to wychodziliśmy z nim na chwilę na zewnątrz, ale do takich sytuacji raczej nie dochodziło. Myślę, że między innymi dlatego, że był on traktowany z szacunkiem (w końcu to też człowiek), przyjaźnią i uśmiechem przez wszystkich wokół, a jego mama była spokojna wiedząc, że nie jest we wrogo nastawionym towarzystwie.

Knajpa Sette Oche

Miejsca z jedzeniem i piciem, które wam serdecznie polecam to:

- Sette Oche na Zatybrzu - nietypowa (a przy okazji przepyszna) kuchnia włoska i fajny klimat
- Trattoria Luzzi przy Koloseum - autentyczna włoska trattoria, gdzie włoska mamma jak ci sypnie ser na makaron, to się spod tego sera nie wygrzebiesz
- Osteria de'Memmo niedaleko Piazza Navona - nieco bardziej eleganckie miejsce, ale nadal kelnerzy byli bardzo otwarci jeśli chodzi o obecność malucha, przywitał go nawet sam szef kuchni. Wokół siedzieli sami lokalsi, a porcje były naprawdę spore
- no i oczywiście Caffe Greco obok schodów hiszpańskich na szybką kawę/czekoladę na stojąco przy barze

Z tego miejsca chcę serdecznie podziękować moim znajomym, którzy część z tych miejsc mi polecili!

Transport, czyli po co ja brałam wózek?

Wzięliśmy ze sobą lekką spacerówkę i nosidło ergonomiczne, ale spacerówka przydała się realnie kilka razy, a głównie służyła do wożenia rzeczy. Franek nigdy nie lubił za bardzo wózka, również we Włoszech wytrzymywał w nim tylko jakiś czas i prędzej czy później lądował w nosidle. Dodatkowo rzymskie drogi nie są za bardzo przystosowane do wózków (bruk, wyboje), więc z wózkiem łatwo nie jest. Jeśli wasze dziecko lubi wózek to weźcie wózek lekki, jeśli lubi tylko czasem - moim zdaniem lepiej odpuścić. Z nosidłem (bądź chustą jeśli wasz maluch jeszcze nie siada) jest całkiem wygodnie, zwłaszcza z takim, w którym można zarzucić dziecko na plecy ;). Ułatwia ono też zwiedzanie w tłumie, a dziecku pomaga się wyciszyć i uspokoić.

Jeśli chodzi o przemieszczanie się ogólnie to Rzym najlepiej (zwłaszcza z dzieckiem) zwiedzać na piechotę. Z metra skorzystaliśmy tylko jadąc do Koloseum i do Bazyliki św. Jana na Lateranie. Zwiedzanie w ten sposób ułatwiał też dobrze wybrany miesiąc, czyli marzec - było już ciepło (codziennie kilkanaście stopni), ale nie za gorąco, a tłumy turystów jeszcze się nie pojawiły (no, tylko trochę).

Nie jest różowo, ale tragedii też nie ma

Na koniec nie będę wam ściemniać, że nasze wakacje były dokładnie takie, jak wcześniej z tą tylko różnicą, że z dzieckiem. Nie nazwałabym ich wypoczynkiem, ale na pewno miłym oderwaniem od codzienności. Może to nasza specyfika, bo zawsze lubiliśmy dużo zwiedzać od rana do nocy i może dlatego wydaje mi się, że teraz wakacje były inne, bo zobaczyliśmy mniej, podczas kiedy inni ludzie nie zauważą różnicy, bo już wcześniej wrzucali na luz. My nadal zobaczyliśmy sporo - codziennie właściwie jakieś duże atrakcje, czasami kilka dziennie, prawie codziennie stołowaliśmy się w jakiejś włoskiej knajpie. Nie było to tyle co zwykle, a dodatkowo byliśmy po prostu zmęczeni - noszeniem, zabawianiem, uspokajaniem i tak dalej. Dlatego nawet nie było nam szczególnie przykro, że wieczory spędzaliśmy w domu, zamiast na mieście (bo o 19 Kartofelek się kąpie i idzie spać, a w Rzymie swoją drogą spał super, bo okiennice sprawiały, że w pokoju panowała idealna ciemność).

Także według mnie wakacje z dzieckiem to nie jest sielanka, którą próbują wam sprzedać niektórzy blogerzy (chociaż może mają dzieci aniołki, a moje po prostu jest wymagające), ale tragedii też nie ma. Nawet powiedziałabym, że jest przyjemnie i interesująco, także nie warto się zrażać i mówić, że nie dacie rady, tylko po prostu przygotować się na różne niedogodności i na to, że nie będzie tak jak zawsze. Ale ta inność niesie też mnóstwo plusów - możliwość odkrywania razem z dzieckiem, pokazywania mu świata, włączania go w swoje życie i zwyczaje.

Podsumowując, kilka porad:

- dajcie sobie czas na prawdziwy odpoczynek - nie każdego dnia trzeba zwiedzać, czasem można po prostu połazić albo nic nie robić
- odpuśćcie czasem - planowaliście na ten dzień coś, ale to coś nie wyjdzie - trudno, posiedźcie w domu, ugotujcie sobie smaczny obiad
- zaakceptujcie, że urlop z dzieckiem nie będzie taki sam jak urlopy przed dzieckiem
- bądźcie elastyczni - czyli gotowi na zmienianie planów w ostatniej chwili, dostosowywanie się do potrzeb dziecka, zatrzymanie się na dłużej bo np. konieczne jest wyciągnięcie cycka, wyskoczenie do domu, żeby dziecko przebrać, bo nigdzie nie ma przewijaka i tak dalej
- ułatwiajcie sobie wszystko jak tylko możecie - za dopłatą można ominąć gigakolejkę? Zróbcie to. Kupując bilety przez internet nie będziecie musieli czekać? Zróbcie to. Możecie mieć ze sobą pomoc? Weźcie ją (my zabraliśmy ze sobą moich rodziców, nie powiedziałabym, że to mocno ułatwiło sprawy, bo nadal większość rzeczy wokół dziecka robiliśmy sami - w końcu to my jesteśmy jego rodzicami, ale to zawsze dodatkowe pary rąk, żeby np. coś ponieść, chwilę spojrzeć na dziecko jak idziecie do łazienki, cokolwiek)

Pozostaje tylko jedno pytanie - kiedy ta Australia? Ktoś kto ma dzieci może polecić jaki wiek jest najlepszy na w miarę bezstresową wycieczkę objazdową w 30 stopniach Celsjusza ;)?


Zdjęcia w tekście: Tomasz Nowosielski
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia