Serial "Girls" definitywnie się zakończył, prezentując nam w ostatnim odcinku Hannah zmagającą się z trudami macierzyństwa oraz umierającą przyjaźnią z Marnie. Bez żadnego specjalnego godzinnego odcinka, bez fajerwerków, po prostu nastąpił koniec.
Filmowa produkcja Leny Dunham była kiedyś jednym z moich ulubionych seriali, co zmieniło się potem, kiedy zauważyłam, że wiele prezentowanych w nim problemów jest nieco oderwanych od rzeczywistości, a bohaterki często mają klapki na oczach. Jednak miał on wiele elementów, które na pewno były (i są) ważne dla pokolenia białych i wykształconych feministek-millenialsów, które parę lat temu dopiero odkrywały czym właściwie jest feminizm. Poza tym bardzo często był on po prostu dobrze napisaną i zabawną fabułą, która dodatkowo przekazywała widzom kwestie do tej pory nieporuszane w mainstreamie. Momentami był to nawet serial pokolenia dzisiejszych prawie 30-latków "z dużych ośrodków", a wtedy dwudziestoparolatków, zagubionych na początku swojej drogi.
Skupmy się jednak na ostatnim sezonie "Girls". Nie jestem chyba jedyną osobą na ziemi, która tym, w jaki sposób serial się zakończył, była zawiedziona. Co prawda Hannah po raz chyba pierwszy w serialu starła się z całkiem poważnymi problemami - między innymi niechcianą ciążą, ale też traumą związaną z molestowaniem seksualnym - ale ogólnie szósty sezon był chyba pisany na kolanie. No, oprócz trzeciego odcinka, który był jednym z najlepszych odcinków serialu w ogóle. Odważnie prezentował to, czym jest cienka granica między zgodą, a jej brakiem, zaprezentował nam trochę trudnej przeszłości głównej bohaterki i pokazał trudne relacje oparte na władzy. Zbudowany niczym sztuka teatralna odcinek naprawdę błyszczał na tle pozostałych.
Wiele wątków zaczyna się tylko po to, żeby nie być w żaden sposób kontynuowanymi (np. budowana przez kilka odcinków przemiana Elijah, który postanawia jednak podążyć za marzeniem i wziąć udział w castingu do musicalu, która po prostu urwała się po tym, jak rolę dostał; czy też wątek dziennikarskiej kariery Hannah), a wiele decyzji bohaterów jest co najmniej dziwnie motywowanych. Czasami miałam wrażenie, że Dunham chce po prostu wyciągnąć z rękawa ostatnie tematy tabu, których jeszcze nie poruszyła (molestowanie, granica między gwałtem a zgodą, gentryfikacja, niechciana ciąża, czy też seks w ciąży) i upchać je w jeden mało zgrabny sezon swojego serialu.
Serialu nie da się też oderwać od samej Dunham, która regularnie komentuje go np. na fanpage na Facebooku. I w tych internetowych rozważaniach pojawiły się co najmniej niepokojące wątki. Między innymi po odcinku, w którym Hannah po raz ostatni próbuje stworzyć relację z Adamem (swoją drogą - co to właściwie było? I po co to było?). Lena wyciągnęła z niego między innymi wniosek, że zbuntowana Jessa, która wpada w odcinku w nagłą i skrajną rozpacz (która objawia się między innymi wyjście na ulice Nowego Jorku tylko w spodniach i górze od bikini, bo przecież to takie szalone) po prostu "jak każda kobieta tak naprawdę pragnie jakiejś tradycyjnej relacji". Nie, Leno. Po prostu nie. Wydawałoby się, że tak głośno mówiącej o swoim feminizmie dorosłej dziewczynie nie trzeba tłumaczyć, czemu to zdanie jest głupie.
No i największa bolączka ostatniego sezonu - gdzie, do cholery, jest Shoshanna?! Traktowana przez większość ostatnich odcinków jak narzędzie Shosh (np. narzędzie do wprowadzenia związku Raya i Abigail, co swoją drogą było jednym z udanych posunięć ostatniego sezonu) właściwie znika. A szkoda, bo naprawdę rozwinęła się jako postać od pierwszego odcinka i była chyba jedyną, która miała zadatki na odpowiedzialnego dorosłego. Pod koniec piątego sezonu wróciła z Japonii i z powodzeniem rozkręciła biznes według własnego pomysłu. Jednak ten bardzo interesujący wątek okazał się chyba mniej interesujący niż złamanie takiego tabu jak seks w ciąży, czy po raz kolejny w swoim życiu wykolejona Jessa, bo właściwie nie był kontynuowany w szóstym sezonie. Shosh ma większą rolę tylko w drugim odcinku, kiedy wygarnia Jessie o co ma do niej żal. Potem jest, jak pisałam, narzędziem - głównie potrzebnym dla rozwoju Raya, który dzięki niej odwiedza swojego współpracownika i znajduje go martwego, pośrednio dzięki niej zrywa z Marnie i dzięki niej znajduje nową miłość. Dla samej Shosh nie zostało już w serialu wiele - w przedostatnim odcinku widzimy, jak jeszcze niedawno niezależna biznesmenka pojawia się nagle z nowym mężczyzną (swoim drogą Azjatą, bo chyba Dunham chciała w ostatnim rzucie nieudolnie zawalczyć o intersekcjonalność, o której zapomniała wcześniej) i szczebiocze o zaręczynach niczym o najważniejszym osiągnięciu jej życia, obracając się w towarzystwie wypolerowanych dziewczyn w drogich sukienkach. Ech.
Tym samym trochę słodko-gorzko żegnam się z "Girls". Dunham po ostatnim odcinku zaapelowała na Instagramie, żeby opowiadać historie kobiet. Jak najbardziej jestem za.
Filmowa produkcja Leny Dunham była kiedyś jednym z moich ulubionych seriali, co zmieniło się potem, kiedy zauważyłam, że wiele prezentowanych w nim problemów jest nieco oderwanych od rzeczywistości, a bohaterki często mają klapki na oczach. Jednak miał on wiele elementów, które na pewno były (i są) ważne dla pokolenia białych i wykształconych feministek-millenialsów, które parę lat temu dopiero odkrywały czym właściwie jest feminizm. Poza tym bardzo często był on po prostu dobrze napisaną i zabawną fabułą, która dodatkowo przekazywała widzom kwestie do tej pory nieporuszane w mainstreamie. Momentami był to nawet serial pokolenia dzisiejszych prawie 30-latków "z dużych ośrodków", a wtedy dwudziestoparolatków, zagubionych na początku swojej drogi.
Skupmy się jednak na ostatnim sezonie "Girls". Nie jestem chyba jedyną osobą na ziemi, która tym, w jaki sposób serial się zakończył, była zawiedziona. Co prawda Hannah po raz chyba pierwszy w serialu starła się z całkiem poważnymi problemami - między innymi niechcianą ciążą, ale też traumą związaną z molestowaniem seksualnym - ale ogólnie szósty sezon był chyba pisany na kolanie. No, oprócz trzeciego odcinka, który był jednym z najlepszych odcinków serialu w ogóle. Odważnie prezentował to, czym jest cienka granica między zgodą, a jej brakiem, zaprezentował nam trochę trudnej przeszłości głównej bohaterki i pokazał trudne relacje oparte na władzy. Zbudowany niczym sztuka teatralna odcinek naprawdę błyszczał na tle pozostałych.
Wiele wątków zaczyna się tylko po to, żeby nie być w żaden sposób kontynuowanymi (np. budowana przez kilka odcinków przemiana Elijah, który postanawia jednak podążyć za marzeniem i wziąć udział w castingu do musicalu, która po prostu urwała się po tym, jak rolę dostał; czy też wątek dziennikarskiej kariery Hannah), a wiele decyzji bohaterów jest co najmniej dziwnie motywowanych. Czasami miałam wrażenie, że Dunham chce po prostu wyciągnąć z rękawa ostatnie tematy tabu, których jeszcze nie poruszyła (molestowanie, granica między gwałtem a zgodą, gentryfikacja, niechciana ciąża, czy też seks w ciąży) i upchać je w jeden mało zgrabny sezon swojego serialu.
Serialu nie da się też oderwać od samej Dunham, która regularnie komentuje go np. na fanpage na Facebooku. I w tych internetowych rozważaniach pojawiły się co najmniej niepokojące wątki. Między innymi po odcinku, w którym Hannah po raz ostatni próbuje stworzyć relację z Adamem (swoją drogą - co to właściwie było? I po co to było?). Lena wyciągnęła z niego między innymi wniosek, że zbuntowana Jessa, która wpada w odcinku w nagłą i skrajną rozpacz (która objawia się między innymi wyjście na ulice Nowego Jorku tylko w spodniach i górze od bikini, bo przecież to takie szalone) po prostu "jak każda kobieta tak naprawdę pragnie jakiejś tradycyjnej relacji". Nie, Leno. Po prostu nie. Wydawałoby się, że tak głośno mówiącej o swoim feminizmie dorosłej dziewczynie nie trzeba tłumaczyć, czemu to zdanie jest głupie.
No i największa bolączka ostatniego sezonu - gdzie, do cholery, jest Shoshanna?! Traktowana przez większość ostatnich odcinków jak narzędzie Shosh (np. narzędzie do wprowadzenia związku Raya i Abigail, co swoją drogą było jednym z udanych posunięć ostatniego sezonu) właściwie znika. A szkoda, bo naprawdę rozwinęła się jako postać od pierwszego odcinka i była chyba jedyną, która miała zadatki na odpowiedzialnego dorosłego. Pod koniec piątego sezonu wróciła z Japonii i z powodzeniem rozkręciła biznes według własnego pomysłu. Jednak ten bardzo interesujący wątek okazał się chyba mniej interesujący niż złamanie takiego tabu jak seks w ciąży, czy po raz kolejny w swoim życiu wykolejona Jessa, bo właściwie nie był kontynuowany w szóstym sezonie. Shosh ma większą rolę tylko w drugim odcinku, kiedy wygarnia Jessie o co ma do niej żal. Potem jest, jak pisałam, narzędziem - głównie potrzebnym dla rozwoju Raya, który dzięki niej odwiedza swojego współpracownika i znajduje go martwego, pośrednio dzięki niej zrywa z Marnie i dzięki niej znajduje nową miłość. Dla samej Shosh nie zostało już w serialu wiele - w przedostatnim odcinku widzimy, jak jeszcze niedawno niezależna biznesmenka pojawia się nagle z nowym mężczyzną (swoim drogą Azjatą, bo chyba Dunham chciała w ostatnim rzucie nieudolnie zawalczyć o intersekcjonalność, o której zapomniała wcześniej) i szczebiocze o zaręczynach niczym o najważniejszym osiągnięciu jej życia, obracając się w towarzystwie wypolerowanych dziewczyn w drogich sukienkach. Ech.
Tym samym trochę słodko-gorzko żegnam się z "Girls". Dunham po ostatnim odcinku zaapelowała na Instagramie, żeby opowiadać historie kobiet. Jak najbardziej jestem za.