wtorek, 14 stycznia 2014

Sylwester i Nowy Rok w Niederlandach

Inaczej niż większość zagranicznych studentów, którzy obecny semestr spędzają w Nijmegen ucząc się na Radboud University, postanowiłam wrócić wcześniej do Holandii i nie przedłużać sobie świątecznego pobytu w domu i smacznych obiadków do początku stycznia. A wszystko po to, żeby zobaczyć jak Holendrzy witają Nowy Rok.

Po pierwsze - narzekacie na Sylwestra w Polsce zaczynającego się hukami już o 17? Przyjedźcie do Holandii. Huki zaczynają się z samego rana, wybuchy słychać w jednosekundowych odstępach czasu albo kilka na raz (i nie ma w tym zdaniu ani trochę przesady) i nie tracą na sile aż do dnia następnego. W dodatku przez większość dnia nie ma co podziwiać, ponieważ wszędzie słychać huki petard, nie widać natomiast fajerwerków. Poruszając się 31 grudnia po Nijmegen czułam się jak na wojnie, a mój akademik z kartongipsu przeżywał niemałe wstrząsy. Na co dzień spokojne miasto stało się nagle jednym z głośniejszych w jakich miałam okazję przebywać, a moje myśli skupiały się na biednych stworzeniach domowych, takich jak psy, które muszą co roku przeżywać te bezsensowne salwy. Swoją drogą zastanawiam się jakim cudem jest to wszystko możliwe, ponieważ w Nijmegen jest zaledwie kilka sklepów z materiałami tego typu oraz nie ma tu zwyczaju jak w Polsce, że fajerwerki można dostać w każdym supermarkecie.

Ładnie zaczęło robić się pod wieczór, kiedy na niebie zaczęły się pojawiać kolorowe fajerwerki. Kulminacja, oczywiście, nastąpiła o północy. Aby mieć najlepszy widok na to, co będzie się o tej magicznej godzinie działo, udałam się na most rowerowo-kolejowy łączący ze sobą dwie części miasta. Z tego miejsca idealnie widać zabytkowy brzeg rzeki Waal oraz unoszące się nad miastem wieżyczki. Tenże most przekraczam codziennie na rowerze, aby dostać się na zajęcia na Uniwersytecie.

Za piętnaście dwunasta spotkałam się na moście z innymi znajomymi poznanymi podczas wymiany, którzy zdecydowali się spędzić Sylwestra w Nijmegen - Vivian i Victorią ze Stanów Zjednoczonych oraz Naomi z Niemiec. Chwilę przed północą niebo zaczęło rozbłyskać różnymi kolorami, aby o północy wręcz zapłonąć. Niebo po obu stronach rzeki wyglądało jak kolorowa ogniowa mieszanina, którą wszystkie podziwiałyśmy z lekko opadniętymi szczękami. Czegoś takiego nie widziałam na żadnym Sylwestrze w Warszawie - dla tego momentu warto było przeżyć cały dzień huków. Fajerwerkowe show zdawało się nie mieć końca, dlatego wsiadłyśmy na rowery i ruszyłyśmy na dalsze sylwestrowe przygody. Jechanie rowerem przez rozświetlony most i miasto, podziwiając jednocześnie wybuchowe atrakcje zapamiętam na bardzo długo. Co ciekawe w ciągu tego wieczora przez most jechałam około sześciu razy, ze względu na częste zmiany planów. Z tej okazji razem z Victorią nowy rok nazwałyśmy "rokiem wyrzeźbionego tyłka" (w skrócie - Year of the Butt).

Grafika stworzona (przy mojej pomocy koncepcyjnej) przez Adama.


Planem na dalszą część wieczoru (przed północą bawiłyśmy się na jednej z akademikowych domówek) było udanie się do lokalnych klubów, do których wejście na co dzień jest darmowe, ale w tą noc za przekroczenie progu trzeba zapłacić kilkanaście euro. Szybko jednak dostałyśmy informację od naszej holenderskiej mentorki, że zgodnie z przewidywaniami kluby raczej zieją pustkami - holenderscy studenci najczęściej po świętach Bożego Narodzenia zostają w rodzinnych domach aż do nowego roku, przez co studenckie miasteczko jakim jest Nijmegen raczej się wyludnia. Postanowiłyśmy więc zostać w domowych pieleszach i świętować Sylwestra najbardziej holendersko jak się da - zaopatrzyłyśmy się więc w oliebollen (smażone w głębokim tłuszczu ciasto podobne do znanych nam pączków) i jabłkowy sok z bąbelkami (przypominający nieco nasze Piccolo, ale znacznie lepszy), czyli tradycyjne holenderskie przysmaki na Nowy Rok.

Do swojego akademika wracałam rowerem około piątej rano, mijając po drodze wielu innych rowerzystów wracających ze świętowania Sylwestra do domów. Mijaliśmy się pozdrawiając się życzeniami wszystkiego dobrego na Nowy Rok, chociaż to akurat głównie wychodziło z mojej strony. Kolejny dzień był już raczej spokojny. Holendrzy zdaje się zużyli wszystkie swoje wybuchowe zapasy 31 grudnia i huki było słychać już tylko co kilka godzin. Tradycyjnie 1 stycznia rozpoczęto New Year's Dive, czyli biegiem do lodowatej wody (rzeki, jeziora, morza) w pomarańczowych czapkach. Największe tego typu biegi odbywają się w nadmorskich miejscowościach. W Nijmegen oprócz porannego biegu do rzeki, niedaleko brzegu ustawiono basen, do którego wielbiciele tej tradycji mogli wskoczyć i dostać charakterystyczne czapki. Z okazji do zamoczenia się ze wspomnianą Victorią nie skorzystałyśmy, ale w czapki oczywiście się zaopatrzyłyśmy.


Podsumowując, do Nijmegen na Sylwestra przyjechać było zdecydowanie warto. Mimo mojej miłości dla warszawskich tematycznych domówek to doświadczenie obserwowania płonącego wszystkimi kolorami tęczy nieba nad najstarszym miastem Holandii jest po prostu niezapomniane.

P.S. Szkoda, że fajerwerkom nie da się zrobić naprawdę fajnych zdjęć, które oddałyby ich rzeczywisty wygląd...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia