czwartek, 28 września 2017

10 rzeczy, których nie wiecie o wydrach morskich na Sea Otter Awerness Week

1
Trwa Tydzień Wydry Morskiej. Jak się dowiedziałam, gatunek ten, wydający się zupełnie pospolitym i wszędobylskim, jest zagrożony. Przez kogo? Oczywiście przez nas, ludzi, którzy uznali wydrę za łatwy łup. Obecne zakazy polowania na to stworzenie oraz liczne działania wspomagające zwiększanie populacji wydr pomogły im przetrwać, jednak wydra morska wciąż nie powróciła do swoich dawnych liczb. Dlatego warto się czegoś o nich dowiedzieć.

1. Dorosła wydra morska waży od 22 do 45 kilogramów, ale w przyrodzie spotkano też cięższe osobniki - ważące około 54 kilogramów. Żyją zazwyczaj od 15 do 20 lat, chociaż najstarsza wydra miała 28 lat.

Kawał wydry, By Agunther (Own work) [CC BY 3.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/3.0)], via Wikimedia Commons

2. Wydrę morską porasta 150 tysięcy włosów na centymetr kwadratowy jej ciała. Sprawia to, że wydra ma najgęstsze futro wśród zwierząt, które składa się z długich, wodoodpornych włosów ochronnych i krótkiego futra spodniego. Dzięki takiej budowie futro spodnie jest zawsze suche.

Dawne wyobrażenie wydry, By S. Smith, after John Webber [Public domain], via Wikimedia Commons

3. Malutkie uszy i nozdrza wydry morskiej mogą się jeszcze zamknąć, chroniąc ją przed wlewającą się wodą. Prawdopodobnie dlatego nigdy nie widzimy wydry skaczącej na jednej nodze i uderzającej się w jedno ucho próbując pozbyć się nadmiaru wody z drugiego ucha.

Para wydr, By Joe Robertson from Austin, Texas, USA; cropped version by Penyulap. (Cropped from File:Sea otters holding hands.jpg.) [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

4. Płynąca pod wodą wydra morska może osiągnąć prędkość do 9 kilometrów na godzinę. Wydry zazwyczaj polują nurkując i chociaż potrafią zatrzymać oddech na pięć minut, to zazwyczaj jeden "nur" zajmuje im około minuty, maksymalnie czterech (widocznie są leniwe).
Płynąca na plecach wydra, By G. Frank Peterson from United States (2011 Kenai Fjords Sea Otter-3.jpg) [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

5. Wydry morskie poświęcają mnóstwo czasu na pielęgnację, między innymi czyszczenie futra i rozplątywanie kołtunów (może czas na wprowadzenie jakiegoś programu zapewniania wydrom Tangle Teezerów?), jak również pozbywanie się wypadającego futra oraz wyciskanie go z wody. Zabiegi te wyglądają jak intensywne drapanie, ale wydry morskie nie mają wszy, czy też innych pasożytów. Wydry czyszczą się również podczas jedzenia - obracają się wtedy w wodzie, aby pozbyć się "okruszków" z futra.

Czyste wydry, By Ed Bowlby, NOAA research co-ordinator [1] [Public domain], via Wikimedia Commons

6. Wydry to jedyne zwierzę morskie, które potrafi podnosić i obracać kamienie. Szukając pożywienia przekopują się również głęboko przez osadzony na dnie muł. Jest to też jedyne zwierzę morskie, które łapie ryby przednimi łapkami, a nie zębami.

Wydra prezentuje zwinne łapki, "Mike" Michael L. Baird [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

7. Wydry morskie to też jedne z nielicznych ssaków, które używają narzędzi. W luźnym fałdzie skóry, w którym zazwyczaj gromadzą zebrane na dnie jedzenie i transportują na powierzchnię, wydra trzyma również kamień, który często towarzyszy jej przez długi czas lub całe życie. Kamień służy wydrze do rozłupywania muszli, używa go też do polowań. Podczas jedzenia wydra odkłada kamień z powrotem "do kieszeni", co oznacza, że rozumie, że przyda się jej on w przyszłości. Czasami można zauważyć wydry bawiące się swoimi kamieniami - naukowcy nie wyjaśnili jeszcze czy robią to dla czystej zabawy, czy ma to jakiś inny cel.

Mama wydra, "Mike" Michael L. Baird [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

8. Jako narzędzi wydry morskie używają również wodorostów. Najczęściej stosują je jako swego rodzaju "kołderkę" - owijają się nimi, żeby nie odpłynąć podczas jedzenia bądź odpoczynku, kiedy dryfują. Poza tym wodorosty służą także do unieruchamiania krabów do zjedzenia "na później" (kiedy jedzą inne rzeczy). Matki zawijają też potomstwo w wodorosty, kiedy nie mogą ich trzymać na brzuchu - również po to, aby dzieciaki nie odpłynęły w nieznane.

Wydra odpoczywa w wodorostach, "Mike" Michael L. Baird [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

9. Matki pełnią ogromną rolę w życiu małych wydr morskich. Samice uczą młode używania narzędzi (przejawiają też większe zróżnicowanie w ich zastosowaniu niż samce), jak również pływania i nurkowania. Zajmują się też karmieniem oraz ogólnym wychowaniem młodych. Czasami samice wydry morskiej opiekują się także sierotami. Poświęcają dzieciom całą swoją uwagę, często trzymając je na brzuchu, aby nie zmarzły od wody. Dużo czasu poświęcają pielęgnacji futra swoich dzieci. Kiedy mała wydra umrze, często samice noszą ich ciała na swoich brzuchach długo po śmierci potomstwa. Wydrze zazwyczaj w czasie jednego porodu rodzi się jedna wydra, czasami są to bliźniaki, ale zazwyczaj przeżywa tylko jedna z dwóch "bliźniaczych" wydr.

Bliźniaki wydry, By Mike Baird from Morro Bay, USA [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

10. Młode podczas nauki pływania zazwyczaj nie docierają od razu na dno morza. Nauka trwa kilka tygodni i w jej trakcie młode przynoszą mamom różne bezwartościowe przedmioty zamiast pożywienia - na przykład małe, kolorowe rybki bądź drobne kamyczki. Nie wiadomo, czy mamy wydry muszą je potem wieszać na wydrzych lodówkach.

Wydra wozi małą wydrę, "Mike" Michael L. Baird [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

Miłych ostatnich dni Tygodnia Wydr Morskich!
Czytaj dalej »

sobota, 23 września 2017

Nowy sposób Swift na bilety i dlaczego to zło - opinia w musicNOW

0
zdjęcie: „IMG_0735_edited„, aut. Makaiyla Willis @ flickr, CC BY-SA 2.0

W musicNOW możecie przeczytać mój tekst o Taylor Tix, które uważam za fatalny i w dodatku bezczelny pomysł. Jeśli chcecie się dowiedzieć czemu -> odsyłam tutaj.


Czytaj dalej »

piątek, 22 września 2017

Sześciu Nicków na 60te urodziny

0

Moja przygoda z Nickiem Cavem zaczęła się tak jak większości ludzi, którzy urodzili się w latach 90. i przegapili moment, kiedy Mikołaj Pieczara nie mył swoich naturalnych jeszcze czarnych włosów i szokował australijską i brytyjską publiczność. My poznaliśmy Nicka Cave'a słuchając odpalonego przez rodziców Radia Zet, czy innego RMF FM, gdzie po prostu towarzyszył tej znanej pani, jaką była Kylie Minogue i śpiewał z nią jakiś bliżej nieokreślony romantyczny utwór.



Mój ojciec przez prawie całe moje dzieciństwo kupował "Gazetę Wyborczą", do której dodatkiem był "Duży Format", a w nim - Monday Manniak i tłumaczenia piosenek od Wojciecha Manna. Możecie się domyślać, że dla dziecka, które wyrażało nadzwyczajne wręcz zainteresowanie muzyką ta pozycja była obowiązkowa. A właściwie przez długi czas jedyna, którą w ogóle czytałam w jakiejkolwiek prasie "dla ojców". Któregoś dnia Mann wziął na warsztat "Where the Wild Roses Grow" i otworzyły się przede mną nowe horyzonty. To nie jest jakiś tam romantyczny utwór, to jest po prostu ballada o mordzie, w dodatku cynicznie opowiedzianym z dwóch stron - ofiary i mordercy, kobiety i mężczyzny. Do dziś zadziwia mnie porównanie do siebie wrażeń mordowanej, która śpiewa o usłyszanych "wymruczanych słowach" i zbliżającym się do jej twarzy kamieniu i wrażeń mordującego, który sytuację widzi zupełnie inaczej - "pocałowałem ją na pożegnanie, powiedziałem, że wszystko co piękne musi umrzeć i włożyłem różę w jej usta". I to było to, co wtedy przyciągnęło moją uwagę (może byłam trochę innym dzieckiem niż wszystkie, a może mi się tylko wydaje).

(Po latach połączenie Nicka i Kylie powróciło, jednak tym razem w postaci dziwacznych erotycznych fantazji, które snuł bohater książki Cave'a "Śmierć Bunny'ego Munro")

Tak czy inaczej poświęciłam się odkrywaniu Nicka i jego twórczości, który do dziś jest w moim top trzy najulubieńszych artystów, jacy chodzili bądź chodzą po tej planecie. A na jego sześćdziesiąte urodziny postanowiłam wybrać sześć klipów, które akurat dziś wydają mi się interesujące. Kolejność, jak zawsze, nie ma znaczenia.

1. Babe, I'm On Fire



Mam zawsze nieodparte wrażenie, że jestem w nielicznej grupie ludzi, którzy kochają ten powtarzalny utwór i ten klip. Nick Cave jest mistrzem w sztuce wyznawania miłości, jednak w "Babe I'm On Fire" robi to chyba najprościej - śpiewając ukochanej, jak wszystkie stworzenia i przedmioty na ziemi mówią o tym, że dla niej płonie. Nick, Warren, Blixa i reszta ziaren mieli chyba wyjątkowo dobry dzień na planie przebierając się za wszystkie pojawiające się w teledysku postaci. Tylko tu zobaczycie The Bad Seeds w roli australijskich zwierząt. I tylko tu zobaczycie Nicka przebranego za własną żonę przenoszącą meble (co zresztą jest odniesieniem do prawdziwych, życiowych sytuacji - Susie ma ponoć tendencję do zmieniania ustawienia szpargałów tak bardzo, że Cave zasypia w sypialni, ale budzi się w salonie, nie zmieniając przy tym miejsca).

2. Straight To You



Znowu jest romantycznie, ale w bardziej tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Mamy teatr, zmianę scenografii, zmiany strojów (Nick zmienia krawat!), tancerkę brzucha, kuglarza, połykacza ognia, tancerkę egzotyczną. Jest kolorowo, a Nick nie ma jeszcze na swojej twarzy ani jednej zmarszczki. Nie wiem w sumie, co jest w tym teledysku takiego magnetycznego, ale oglądałam go wielokrotnie i nie mam zamiaru przestać.

3. Henry Lee



Zanim Nick spotkał wspomnianą już tutaj Susie, przez jakiś czas spotykał się z inną legendą - PJ Harvey. Wieść gminna niesie, że poznali się na planie "Henry Lee" właśnie, a sam teledysk jest niczym innym jak zapisem tego, jak się w sobie zakochali. Seksualne napięcie leje się z ekranu mimo braku twerkujących pośladków, a dodatkowo głosy Cave'a i Harvey tworzą przyjemną harmonię. Nie jest to może najlepszy utwór The Bad Seeds, ani Nicka w ogóle, ale urokowi temu momentowi odmówić nie można. No i znowu (nie dziwne w sumie) mamy mord. Tylko tym razem to ona morduje jego. I ma za co.

4. The Weeping Song



Oprócz romansów i dłuższych związków z kobietami Nick znany jest też ze swojego słynnego bromance ze współpracownikiem i wokalistą Einsturzende Neubauten, Blixą Bargeldem. Nie ma lepszego teledysku, który pokazywałby tą niezwykłą (i trudną) przyjaźń niż właśnie "The Weeping Song". Wszystko wygląda tak, jakby panowie przyszli do studia i oświadczyli radośnie "w sumie to nie mamy pomysłu", a na planie zastali tylko stroje księży, łódkę i worki na śmieci. Z tego połączenia wyszedł dość dziwny klip, który "z powodzeniem" łączy umiejętności taneczne oraz aktorskie obu muzyków. Na zmianę płyną łodzią jako dwaj zaniepokojeni księża zagubieni na foliowym morzu oraz tańczą niczym studenci o czwartej nad ranem, kiedy skończyło im się wszystko poza dobrym humorem.

5. Fifteen Feet Of Pure White Snow


Z trochę mało skoordynowanego "układu" tanecznego przechodzimy do dancing routine z prawdziwego zdarzenia (jak widać - lata praktyki robią swoje). Rosja, piętnaście stóp śniegu, ale zespół rozgrzewa imprezę gdzieś głęboko pod tymi warstwami. Impreza wydaje się jednak dość ponura, a tańczący obłąkani. Brzmi to w sumie jak dobra metafora twórczości Cave'a, który prezentował nam się już ze wszystkim tych stron - ponurego tekściarza, obłąkanego pastora, ale też pełne energii sceniczne zwierzę.

6. More News From Nowhere



Na koniec musiałam dodać Nicka z jego "wąsatej" fazy. Fazy, która śni się po nocach wszystkim fanom i o której chyba wolelibyśmy zapomnieć. Nick ubrany w koszulkę z jakiegoś kurortu, lekko przygarbiony i na twarzy już naznaczony czasem, a na czole swoją zmorą, z którą walczy, czyli postępującą łysiną wygląda jak czyjś nieco obciachowy ojciec na wakacjach (ten wąs!). W takim imidżu śpiewa dla gości klubu nocnego. Jak w piosenkach Nicka każdy ma tutaj swoją rozbudowaną historię, czujemy to, chociaż nie poznajemy tych życiorysów w szczegółach - tancerki erotyczne, starsi panowie, szatniarze. Ktoś płacze w kiblu, ktoś dyskutuje przy barze. Więcej wiadomości znikąd.
Czytaj dalej »

poniedziałek, 17 lipca 2017

Kobieta Doktorem. Czy to naprawdę takie dziwne?

0
Stało się - kolejnym Doktorem w serialu "Doctor Who" będzie kobieta. A konkretnie Jodie Whittaker, uznana aktorka serialowa i filmowa z niezłym dorobkiem (grała między innymi w "Black Mirror" oraz "Broadchurch").


Wydawałoby się, że to super wiadomość - serial odchodzi od znanej formuły (do tej pory rolę Doktora od lat sześćdziesiątych grali tylko mężczyźni). Dodatkowo wpisuje się w oczekiwania, o których spekulowano już od lat. Jednak głosów oburzenia nie brakuje.

Pozwólcie, że trochę przybliżę wam tę kwestię - Doktor jest kosmitą. Kosmitą, który ma około tysiąca lat (wersje są różne), podróżuje w czasie i przestrzeni, ma też możliwość rozumienia wszystkich języków wszechświata. Ma dwa serca i co jakiś czas regeneruje się przyjmując zupełnie nową postać. Nie zapomnijmy o tym, że walczy z armią czajników (tak, tak, Daleków). Jednak to właśnie fakt, że w kolejnej regeneracji stał się kobietą wydaje się w tej mieszance części osób osobliwy.

Dodatkowo "Doctor Who" od dawna jest serialem bardzo liberalnym i otwartym. Od dawna istnieje w nim powracająca para postaci - kosmitki o wyglądzie jaszczurki i młodej kobiety-człowieka. Pozostają w międzygalaktycznym, lesbijskim związku romantycznym i wspólnie rozwiązują zagadki kryminalne. Serial nigdy nie bał się poruszać różnych kontrowersyjnych kwestii dotyczących rasy, płci czy orientacji seksualnej. Niedawno towarzyszką przygód Doktora została czarnoskóra lesbijka, a kosmici i ludzie których spotyka na swojej drodze reprezentują przeróżne środowiska i poglądy.

Nie powinno więc dziwić, że w końcu twórcy zdecydowali się na krok, o którym plotkowano od dawna. Na zmienienie płci Doktora przy kolejnej regeneracji. Mimo wszystko dla części ludzi jest to problem. Mówię "ludzi", nie "fanów", bo trudno mi uwierzyć, że jacykolwiek fani serialu nie widzieli tego, co robi on do tej pory. Oraz nie zrozumieli jednego z jego głównych przekazów - że nieważne kim jesteś i co sobą reprezentujesz, zawsze trzeba być otwartym na wzajemne zrozumienie.



Na koniec chcę zaapelować do mężczyzn, którzy mają problem z nową płcią Doktora - naprawdę jedna kobieta w do tej pory męskiej roli tak bardzo wam zagraża...?
Czytaj dalej »

wtorek, 20 czerwca 2017

Gorillaz w Warszawie - relacja

0
Wszystko odszczekuję. To, że mówiłam, że zamiast prawdziwego koncertu Gorillaz zobaczymy tylko wizualizacje, to, że będzie to krótki, biedny showcase niepodobny do pełnego show prezentowanego przez Goryle na ich światowej trasie. Odszczekuję, bo w Warszawie, i z tego co wiem również w Katowicach, było zdecydowanie na bogato.



Czekaliśmy na Gorillaz trochę niepewnie - bilety wstępu kosztowały raptem 1,23,  a koncerty nie znalazły się nawet na trasie podanej na oficjalnej stronie zespołu. Wtedy pojawiła się pierwsza wątpliwość, że możemy zobaczyć jedynie wizualizacje z muzyką w tle. T-mobile jednak szybko rozwiało te dumania tłumacząc, że na koncercie pojawią się Gorillaz z krwi i kości (o ironio). Potem pojawił się strach, że koncert będzie dużo bardziej ubogi niż te na oficjalnej trasie zespołu. Ta wątpliwość towarzyszyła mi aż do samego koncertu.





Trzeba przyznać, że event był przygotowany z niezłym rozmachem. Na dziedzińcu grał DJ, wszędzie było mnóstwo magentowych gadżetów i elementów dekoracji. Wnętrze Nowego Teatru było zaaranżowane podobnie do wirtualnego studia Gorillaz. Pracownicy T-mobile rozdawali gorylowo-t-mobilowe gadżety, można było też zrobić sobie "zdjęcie z zespołem" na ściance za pomocą techniki rozszerzonej rzeczywistości.
Post udostępniony przez Martyna Nowosielska (@tinex90)




Właściwie od razu po pojawieniu się Damona Albarna i reszty jego ekipy na scenie było wiadomo, że koncert zostanie nam zaserwowany na grubym cieście, z sosami i dodatkami. Gorillaz zaczęli na poziomie maksymalnej energii i tak też było do końca, w sumie bez żadnego spadku formy.





Oprócz niesamowitych wizualizacji, muzycznej perfekcji i tańczącego dziko Albarna (trzeba przyznać, że nietrudno mieć siłę na takie szaleństwa, jeśli prawie w ogóle się nie śpiewa) na scenie pojawili się również goście, którzy brali udział w stworzeniu albumu "Humanz". Albarn przepraszał też za Brexit i Theresę May. W występie nie zabrakło właściwie niczego.





Większość repertuaru, oprócz kilku końcowych utworów, wypełnił album "Humanz" właśnie. Nie byłam do tej pory do niego zupełnie przekonana, jednak na koncercie elektronika ustąpiła trochę miejsca gitarom i w utwory wstąpiła zupełnie nowa energia.





Dodatkowo na koniec Damon dał nam prawdziwą wisienkę na torcie. Zapytał tłum, kto jest raperem. Zgłosiła się skromnie wyglądająca dziewczyna z długimi włosami w sukience. "Can you do 'Clint Eastwood'?" - zapytał Albarn wyciągając ją na scenę. Chociaż dziewczyna była zupełnie sparaliżowana z wrażenia (wokalista też stwierdził, że jest ona dość "frozen") to nie zawiodła i zaserwowała nam wersy z "Clinta Eastwooda" prawie jak w oryginale. Potem trochę się pogubiła, ale nikt nie miał jej tego za złe. Zachwycony tłum okazywał jej tylko ciepło, wsparcie i entuzjazm.



Czytaj dalej »

wtorek, 6 czerwca 2017

Islam Chipsy - wywiad dla musicNOW.pl

0
Kilka miesięcy temu rozmawiałam z jednym z muzyków należących do EEK, czyli trio, w którego skład wchodzi słynny już w Polsce Islam Chipsy. Podchodzący z Egiptu muzycy z powodzeniem łączą tradycyjną muzykę chaabi (znaną z tamtejszych wesel) z elektroniką.


 W zeszłym roku pojawili się jako jedna z egzotycznych niespodzianek na OFF Festivalu w Katowicach, potem zagrali jeszcze kilka koncertów w Polsce. Ostatni z nich miał miejsce w Gdańsku w sobotę.

Mahmoud Refat, jeden z perkusistów EEK i jednocześnie jedyny muzyk ze składu, który umie komunikatywnie posługiwać się językiem angielskim, opowiedział mi między innymi o muzyce, podróżach, weselach, nietypowym sposobie grania na klawiszach, ale też swoich odczuciach związanych z ksenofobią.

Całą rozmowę możecie przeczytać tutaj.
Czytaj dalej »

niedziela, 14 maja 2017

Słów kilka do corocznych krytyków Conchity Wurst

0
żródło: conchitawurst.com
"Rodzimy się nago, a reszta to drag" - tych znanych słów RuPaula, prowadzącego amerykański program "RuPaul's Drag Race" nie znają chyba "specjaliści", którzy podnoszą głowy co roku na Konkurs Piosenki Eurowizji tylko po to, żeby powiedzieć, że to konkurs dla "dewiantów" jak Conchita Wurst. Wczoraj znowu działo się to samo. "Wreszcie wygrała muzyka, a nie Conchita Wurst!". 

Po pierwsze - po Conchicie było miejsce jeszcze na Jamalę, ukraińską wokalistkę, która nie tylko świetnie śpiewała, ale wykonywała też bardzo emocjonalną piosenkę z ważnym przekazem politycznym. Jamala wygrała konkurs w zeszłym roku, dwa lata temu wygrana przypadła Månsowi Zelmerlöw, który zaśpiewał popowy hiciorek "Heroes". 



Po drugie, kiedy trzy lata temu konkurs wygrała Conchita Wurst, też wygrała muzyka - piosenka była dobra jak na pompatyczny pop, a wokal Wurst opiewa na ponad dwie oktawy, co wcale nie zdarza się tak często. Owszem, osobowość wokalistki też na pewno miała znaczenie, a wiele głosów było "politycznych", ale co by nie mówić - muzyka nadal była wygrana (chociaż wiadomo, Eurowizja to nie jest miejsce do szukania ambitnej muzyki, raczej dobrych wokalistów i niezłego popu, a do wszystkiego trzeba podejść z dystansem). 

Po trzecie - naprawdę nie rozumiem wszystkich tych słów oburzenia, które słyszałam chociażby na imprezie eurowizyjnej, na którą wybrałam się w sobotę. "Przecież to facet, który chciał być babką!" - no i? Co to zmienia w życiu osób, które tak głośno krzyczą, że każdy ma być tym, kim się urodzi? Jak to na nich wpływa? A już ostatecznie - skąd ta pewność, że każdego dobrze identyfikują? Widzą tylko to, kim się przedstawia i jak dla mnie każdy może się przedstawiać tak, jak tego chce (Conchita Wurst dla swojej osobowości scenicznej używa żeńskich zaimków, w życiu prywatnym - męskich, jak wiele drag queens). Tylko dana osoba może stwierdzić, jak mamy się do niej zwracać i jak chce być widziana (tym bardziej, że większość ludzi rodzi się nie spełniając wszystkich cech danej płci). Nie wiem, czemu tę decyzję miałby podejmować ktokolwiek inny i czemu miałby czuć dyskomfort z tego powodu. 

Pomijam już to, że Conchita Wurst to nie pierwszy drag na Eurowizji. Warto przypomnieć chociażby Verkę Serduchkę, reprezentantkę Ukrainy z 2007 roku, która w tym roku również pojawiła się na wielkim finale. 


W 2002 roku zaś Słowenię reprezentowała cała grupa w dragu - Sestre. 



Na koniec jeszcze gratulacje dla zwycięzcy, Portugalczyka Salvadora Sobrala, który wyglądał jak Hozier, ale śpiewał znacznie lepiej od niego, inspirując się chyba nieco, jak ktoś słusznie zauważył, Devendrą Banhartem. Wygrana zasłużona i do zobaczenia za rok - w Lizbonie.
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia