piątek, 13 lipca 2018

Podsumowanie Open'era 2018

A to cudo objawiło się nam przy bramie wyjściowej od strony Kosakowa
Jeśli dobrze liczę, to był mój siódmy Open'er. I zdecydowanie najcięższy ze wszystkich, bo pierwszy raz udałam się na festiwal z dzieckiem. Trzymiesięcznym dzieckiem. O tym na ile ogromne było to wyzwanie i jak ogólnie poradzić sobie z maluchem na takim festiwalu na pewno napiszę coś osobnego. Ten wpis poświęcę tylko podsumowaniu muzycznemu, a wstęp ma służyć jedynie temu, żebyście zrozumieli czemu tak mało udało mi się zobaczyć - nie dość, że z dzieckiem, to w tym roku ze względu na wyprzedane wszystkie karnety i bilety organizacja leżała i kwiczała. Kwiczała tak bardzo, że ostatniego dnia na samym festiwalu byliśmy krócej niż na niego jechaliśmy połączeniem pociąg + taxi.

No ale przejdźmy do muzyki. Koncert po koncercie, dzień po dniu.

DZIEŃ 1

Noel Gallagher's High Flying Birds

Kilka lat temu widziałam Noela na Orange Warsaw Festival i przyznam, że tam podobał mi się dużo bardziej. Nie wiem jednak, czy to kwestia samej muzyki, zebranych po drodze doświadczeń, czy może pogody (w momencie jego koncertu słońce prażyło niemiłosiernie, a cień niewiele pomagał). Do wszystkiego mógł mi się dołożyć stres i kiepskie nagłośnienie. Było nudnawo. Najciekawszym elementem była obserwacja z daleka tłumów, które podnosiły się i podchodziły pod scenę słysząc każdy hit Oasis.



Nick Cave and the Bad Seeds

Nick dla mnie to, jak wiecie, najwyższy poziom umiejętności koncertowych. Widziałam go tym razem po raz piąty i znowu nie zawiódł. Nie było to tak pełne show jak ostatnie na Torwarze, gdzie wszystko było zaplanowane i budowało spójną całość, raczej wymieszanie greatest hits i klasycznych chwytów z kładzeniem się na tłumie oraz wyciąganiem z niego ludzi. Bez miejsca na zbyt wiele sentymentalnych spowolnień. Jednak nie można powiedzieć, że nie została w to włożona najszczersza energia, mimo że Nicka ewidentnie irytowało świecące prosto w jego twarz zachodzące słońce (ostatecznie sprawił, że zaszło całkowicie). Największe wrażenie tym razem zrobiło dla mnie  "From Her to Eternity" przy którym Nick tak wytężał twarz i głos, że zaczęłam się obawiać. Było duuuuużo mocy.



Arctic Monkeys

Nigdy nie rozumiałam fenomenu tego zespołu i nie rozumiem nadal. Oglądałam ich przez chwilę względnie z bliska, aby potem się oddalić i niestety nadal słyszeć Alexa Turnera. Szkoda, że w przeciwieństwie do Open'era pięć lat temu Nick grał przed małpami, a nie po nich. Wtedy może zgromadzone pod sceną nastoletnie fanki pana Alexa nie przeszkadzałyby w odbiorze Nicka, bo wtedy po zakończeniu koncertu swoich idoli grzecznie opuściły teren. 

Fleet Foxes

To mój największy zawód tegorocznej edycji - że na koncercie Fleet Foxes nie mogłam zostać dłużej (no i może jeszcze to, że znowu nie zobaczyłam Massive Attack, zawsze się jakoś mijamy). Tańczyło się przepięknie, muzyka brzmiała jak należy, szkoda mi tylko było jak patrzyłam na ludzi wychodzących z Arctic Monkeys i przechodzących przez Tent tylko po to, żeby udać się do wyjścia z terenu.

DZIEŃ II

Organek

Na Organka poszłam ze względu na mojego tatę, który akurat tego dnia poszedł na Open'era. Poświęciłam się rozmowom ze znajomymi gdzieś za najdalszym telebimem. Chyba nie żałuję.

Young Fathers

Cieszę się, że udało mi się wcześniej zobaczyć Young Fathers na OFFie, bo na Open'erze nie miałam na to zbyt wiele czasu. Nadal jednak, nawet przez te raptem pół godzinki, brzmiało to zupełnie ok. 


Energiczna MØ zawsze daje dobre koncerty, tym razem nie było inaczej.



David Byrne

I tu oto, proszę państwa, mamy gwiazdę tegorocznego Open'era. Na jego koncert nie szłam ze szczególnie wysokimi oczekiwaniami, nie były one też zbyt niskie. Okazało się, że był to zdecydowanie show dnia. Byrne nie tylko świetnie śpiewa, a jego muzycy bezbłędnie grają, ale też cudownie tańczy. Koncert wydawał się zaplanowany, a jednocześnie radosny i nieco spontaniczny. Cała grupa na scenie poruszała się płynnie i wykonywała przedziwne ruchy, które czasem przypominały nowoczesny taniec, innym razem składanie prania albo krojenie chleba. Trudno było nie dać się w to wciągnąć, a najlepiej całość podsumowuje jeden z tekstów Byrne'a: "We dance like this because it feels so damn good".



Depeche Mode

Koncert Depeche Mode już genialnie opisał fanpage "Są na świecie płyty, o których nie śniło się młodym klerykom". Liczyłam na coś więcej po tym ile osób zachwycało się DM na żywo, dostałam lekko totalitarnie śmierdzące show, w którym najlepszym momentem było machanie rękami przez tłum ludzi. Gahanowi na pewno nie można zarzucić słabego głosu, to brzmi jak należy. Ale wszystko jest powtarzalne i ma się brzydkie wrażenie, że ktoś tu odcina kupony i wykorzystuje polskich januszy, którzy łykną dosłownie wszystko co Depeche Mode im poda. Mi nie smakowało za bardzo. 

DZIEŃ III

Gorillaz

Po zobaczeniu ich w Warszawie za legendarne już 2 złote bardzo czekałam na ten występ. Warszawski był naprawdę bezbłędny, więc liczyłam, że na Open'erze będzie podobnie. I Gorillaz idealnie spełnili oczekiwania. Koncert był zupełnie inny niż w stolicy - nie była to zaplanowana całość przygotowana pod promocję albumu, bardziej podróż przez "greatest hits plus", ale nadal uzupełniona niczego sobie wizualizacjami, licznymi gośćmi i przede wszystkim wielkim talentem i charyzmą muzyków. Chciałoby się tylko więcej.



DZIEŃ IV

Sevdaliza

Koncert Sevdalizy podobnie jak w przypadku Gorillaz miał być moim drugim jej koncertem i podobnie miałam dość duże oczekiwania. Jednak w tym przypadku nieco się zawiodłam, ale chyba nie z winy samej artystki. To był ten dzień, kiedy na samego Open'era jechaliśmy dłużej niż na nim byliśmy (zajęło nam to 4,5 godziny). Spóźniliśmy się na koncert zespołu Bomba Estero, poddenerwowani i zestresowani udaliśmy się od razu na Sevdalizę. Jako że cały czas zżerał mnie jeszcze stres i było mi słabo o skupienie było trudno. Dodatkowo staliśmy dość daleko od sceny, a na telebimach zamiast kocio-wężowych ruchów Iranki zobaczyliśmy bardzo nieruchome wizualizacje. Szkoda, bo jej taniec na pewno, jak zawsze, był niesamowity. 

Bruno Mars

Mars to muzycznie zupełnie nie moja bajka, ale mam słabość do laserów i fajerwerków. Dostałam dużo fajerwerków i trochę laserów, które oglądałam ze strefy Kids Zone, gdzie spotkały się one z należytym piskiem i ekscytacją przebywających tam dzieciaków. Bruno też nieźle tańczy, więc miło było popatrzeć. Jednak nie na tyle miło, żeby zostać do końca.

***

Ogólnie Open'er jak zwykle zastosował swoją taktykę zapraszania artystów z zupełnie różnych grup stylistycznych z zupełnie różnymi grupami fanów. I rozbijaniem ich tak, żeby wiele osób musiało przyjść na wszystkie dni, aby zobaczyć wszystko to, co ich interesuje. W tym roku tej ogromnej ilości osób kompletnie nie udźwignęli logistycznie, a w całej imprezie coraz mniej pomysłu na ciekawy content, a coraz więcej komercjalizacji. Z jednej strony trochę szkoda, z drugiej - fajnie, że Polska ma swoją Coachellę. Na takie festiwale w końcu też musi być miejsce.

No i jeszcze dwie istotne zmiany w stosunku do lat ubiegłych - toi toie stały się różowe, a telebimy czarno-białe. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia