Następny krok geniuszy
Swans, "To Be Kind"
Ja i Michael Gira po koncercie Swans na festiwalu Unsound w Krakowie |
Swans kontynuują swoją karierę najlepszego zespołu na tej planecie. Ich przedostatni album, o którym kiedyś pisałam, „The Seer” osiągał we wszystkich najważniejszych zestawieniach status ówczesnej płyty roku. Podobnie dzieje się z ich kolejnym krążkiem, „To Be Kind”. Od razu po wydaniu, w połowie tego roku (w maju), został nazwany przez krytyków objawieniem i najlepszą płytą w 2014. Pokazał też, że Swans nie jadą utartym torem i potrafią poszukiwać w nieco innych stylach.
„To Be Kind”, podobnie jak „The Seer” jest albumem potężnym (trwa 120 minut, znajduje się na nim 10 utworów). Jednak nieco mniej tu majestatycznych i mrocznych kompozycji, a więcej dziwacznych i pokręconych, zapadających w pamięć utworów. Michael Gira, lider kapeli, wciąż buduje skomplikowane dźwięki, tworząc swój własny muzyczny epos, jednak tym razem podąża nieco innym ścieżkami. Album wydaje się przez to szybszy, bardziej energiczny, ale nie pozbawiony wrażenia z obcowaniem z misternie uplecionym geniuszem.
Główną rolę odgrywa tym razem bas. Nadaje rytm, który jest najważniejszym punktem na albumie. To do niego dodawane są kolejne elementy, podążające wyznaczoną przez niego ścieżką. Słychać to wyraźnie w otwierającym album „Screen Shot”, czy też w utworach takich jak singlowe „Oxygen”. Drugim bohaterem jest tu niewątpliwie budująca pokręcony klimat gitara. Nie brakuje tu jednak niskiego, tajemniczego, momentami zwierzęcego i dzikiego wokalu Giry, wybijającej zabójczy rytm perkusji, czy też innych instrumentów dodających dziwaczności takich jak gongi, syntezatory, dzwonki i inne.
Jak wspomniałam na „To Be Kind” Swans szukają nowych rozwiązań. Jeśli chcemy na albumie znaleźć typowo swansowe, majestatyczne kompozycje, to oczywiście znajdziemy je pod postacią utworów takich jak chociażby „Bring The Sun/Toussaint L'Ouverture”. Jednak dużo tutaj tego, co na „The Seer” dopiero się przebijało – wspomnianych przeze mnie nieco mocniejszych, bardziej energicznych, szybszych, ale za to dużo bardziej pokręconych utworów. Takimi kawałkami są chociażby „A Little God In My Hands”, „Oxygen”, „Screen Shot”. Momentami jest też melancholijne, jak w „Just A Little Boy (For Chester Burnett)”. Mamy więc mieszankę klimatów, która jednak układa się w spójną całość, w której nie brakuje znanym fanom rozciągniętych kompozycji, narastającego klimatu i powtarzających się, budujących utwory sekwencji.
Teksty nie są tutaj prawie w ogóle istotne. Chociaż płyta jest dużo mniej instrumentalna niż „The Seer”, to wokal Giry jest tu raczej kolejnym instrumentem (zwłaszcza w utworach, w których po prostu bełkocze), niż nośnikiem treści. Mamy tu bardziej metafizyczne tematy, takie jak sens życia („Screent Shot”, „Some Things We Do”), czy też bardziej nietypowe dla takiej muzyki - astma w „Oxygen”, czy też film „Melancholia” von Triera w „Kirsten Supine” (według mnie trudno o lepsze połączenie – film o apokalipsie i apokaliptyczna muzyka Swans zdają się do siebie pasować jak ulał). Wszystkie treści są jednak przekazane za pomocą dość minimalistycznej poezji.
Całość do przeczytania w "Wiadomościach Sąsiedzkich Wesoła"!
Ja i Michael Gira po koncercie Swans na festiwalu Unsound w Krakowie |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz